Kristos1971 Napisano 25 Sierpnia 2014 Zgłoszenie Share Napisano 25 Sierpnia 2014 Poniedziałek. Wszystko zapięte prawie na ostatni guzik. Jeszcze tylko jeden telefon… Próba przesunięcia spotkania kończy się niepowodzeniem. Z dwóch tygodni urlopu zaplanowanego pozostaje jedynie osiem może dziewięć dni. Wściekły idę spać. Przez całą noc przewracam się z boku na bok, rozważając wszystkie za i przeciw. Z letargu, który trudno nazwać snem budzę się o piątej z myślą „niech się dzieje, co chce”. O szóstej spakowany ruszam. Najpierw do biura. Zamykam wszystkie tematy służbowe i o jedenastej jadę dalej, tym razem już w kierunku Rumunii. Pogoda nie nastraja do radosnej kontemplacji. Temperatura około 8 – 10 stopni Celsjusza i deszcz, ale wiem, że na równinie węgierskiej będzie lepiej, więc poubierany w przeciwdeszczówki brnę w stronę granicy słowackiej. Jedna rzecz zawsze mnie zastanawia, kiedy wjeżdżam w tę piękną krainę, mianowicie natężenie ruchu. Po polskiej stronie ciężko się przecisnąć pomiędzy samochodami, a po drugiej stronie spokój i cisza. Wygląda to dość irracjonalnie, jakby mieli zakaz i ograniczenia w korzystaniu z samochodów, a Polacy zakaz wjazdu do ich kraju. Pewnie też z tego powodu mają tak dobre drogi. Dobre, bo mało używane. Mijam po drodze Słoweński Raj. Byłem tu parę lat temu. Przypominam sobie magiczny szlak jedną z dolin rzecznych. Trzeba tu będzie znów przyjechać. Słowacja szybko zostaje w tyle. A im bliżej horyzontu jest słoneczko, tym bliżej jestem Rumunii. Chcę dziś dotoczyć się jak najdalej. Najlepiej do samej granicy. Koniec końców, około dwudziestej drugiej rozbijam namiot w okolicach Debreczyna, czyli już coraz bliżej. Mój biwak jest bardzo blisko strumyka i kołysankę śpiewa mi żabi chór. Wsłuchuję się w ich melodię tylko przez krótką chwilę i nawet nie wiem, kiedy zasypiam. Budzę się, zanim jeszcze pierwsze promienie słońca zaczną czerwienią zabarwiać chmury. Właściwie to nie będą miały czego zabarwiać, ponieważ po wczorajszej pogodzie nie pozostało nawet wspomnienie. Szybko pakuję bambetle, zjadam śniadaniowy batonik i dalej w drogę. Byle jak najszybciej opuścić Węgry, które w tej części nie są dość ciekawe. Odpalam nawigację. Okazuje się, że widzi ona tylko główne drogi, a o bankomatach czy stacjach paliwowych mogę zapomnieć. Na przed wyjazdem zakupiłem mapę i dalszą część podróży odbędę nawigując w tradycyjny sposób. Swoją drogą, jak człowiek szybko się przyzwyczaja do takich udogodnień. Wpisujesz cel i nie musisz niczym się martwić. Zabrakło Ci paliwa? Plastikowa puszeczka powie Ci, gdzie znajdziesz je najbliżej. Hotel? Bankomat? – ależ proszę, żaden problem! Wszystko to pod warunkiem, że masz aktualne i dobre mapy danego rejonu. Gdzieś w okolicy Oradea przekraczam granicę. Pogoda przepiękna, na niebie żadnej chmurki. Obieram kierunek: Turda. Zaczynają się widoczki. Góry z początku jakby nieśmiałe, delikatnie ukazują się moim oczom. Tylko ten stukot… Coś wali przy każdym dodaniu gazu. Już wczoraj to słyszałem, ale zignorowałem. Doszedłem do wniosku, że pewnie wcześniej już waliło, ale widocznie nie zwróciłem na to uwagi. Nasłuchuję, analizuję i dochodzę do jedynie słusznego wniosku – to musi być zębatka zdawcza! Dlaczego? To proste. Bo jeśli to nie zębatka zdawcza, to właśnie kończę podróż i zaczynam szukać lawety, która odwiezie mnie razem z motocyklem do domu. Już nie puka, już wali. Czuję się jak na początku mojej wycieczki do Maroka, kiedy to zanim jeszcze dobrze nie wystartowałem, zdążyłem zatrzeć cylinder. Przygoda jeszcze dobrze się nie zaczęła, a już może się skończyć. Właściwie to jest przygoda, tylko… Przez głowę przelatują mi różne czarne myśli – sprzęgło, korbowód, tłok… NIE! To ma być zębatka zdawcza. Pociecha i tak nie wielka, bo jeśli nawet mam rację, to co z tego. I tak nie posiadam takowej. Warsztat po prawej. Co prawda samochodowy, ale skręcam. Na migi tłumaczę, że potrzebuję pożyczyć klucz nasadkowy. Właściciel każe mi podjechać od drugiej strony i osobiście bierze się do pracy. Mam farta, okazuje się, że faktycznie jest luz na zębatce zdawczej, który kasujemy prowizorycznie. Problem rozwiązany. Pytanie, dlaczego tak się stało? Szybko znajdujemy odpowiedź. Po pierwsze wydaje nam się, że podczas poprzedniej wymiany zespołu napędowego ktoś, w myśl pseudo oszczędności, nie wymienił starej zębatki na nową, bo pewnie jego zdaniem nie była jeszcze zła (tym kimś nie byłem ja). Po drugie, przestawiła się rurka od olejarki i nie smarowała łańcucha. Dodatkowo osiemset kilometrów deszczu razem dało taki efekt. Usterka prowizorycznie usunięta i chcę uregulować należność, ale nie mogę. Nie wynika to ze złej znajomości rumuńskiego, ponieważ z właścicielem rozmawiam po niemiecku, który to język obaj w miarę znamy. Nie chce słuchać o pieniądzach i prowadzi mnie na zaplecze do czegoś zaparkowanego pod plandeką. Okazuje się, że w ciszy i cieple odpoczywa stary Gold Wing. - Nie mogę wziąć od ciebie pieniędzy. – mówi – Może kiedyś ja będę w Polsce potrzebował pomocy… Wymieniamy się adresami. Na pamiątkę otrzymuję jeszcze klucz, który na początku chciałem pożyczyć, ponieważ bez niego nie da się ściągnąć osłony zębatki. Żegnam się i ruszam dalej. Wiara wraca w moje serce i napełnia je coraz większą radością. To niesamowite, że niezależnie od tego jak daleko jesteś od domu, zawsze masz szansę spotkać bratnią duszę, która Cię zrozumie i dla której pieniądze nie są najważniejsze. Późnym popołudniem docieram do „Transalpiny” Trasa pnie się pod górę serią zakrętów. Na początku krajobrazy podobne do Doliny Prądnika w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, ale im dalej tym lepiej. Droga jest w częściowej przebudowie. Po odcinkach z piękną nową nawierzchnią można trafić na roboty drogowe, czasem również trafiają się odcinki szutrowe. Im wyżej, tym droga coraz bardziej przypomina drogę do Szklarskiej Poręby od strony Jeleniej Góry, tyle że jest wielokrotnie dłuższa. Mijam dwie przełęcze. Jedna na 1665 m n.p.m., a druga 1575 m n.p.m. W połowie „Transalpinę” przecina droga 7A, gdzie skręcam w prawo. Tym razem serpentyny prowadzą mnie w dół. Na nocleg docieram do miejscowości Vulcan, gdzie rozbijam namiot obok plebanii. Długo nie mogę zasnąć, przeglądając zdjęcia, które dziś zrobiłem, a to dopiero początek... Nim chłodny świt rozproszy mroki, a wiatr rozproszy mgły zalegające w dolinach, ruszam w kierunku Novaci, by znów wspinać się na „Transalpinę”, tym razem od południowej strony, w kierunku przełęczy Urdele. Im słoneczko wyżej, tym cieplej. A im wyżej wjeżdżam, tym widoki stają się piękniejsze. Wypadałoby stawać co sto metrów i robić fotkę, ale w takim tempie nie ujechałbym zbyt daleko, a biorąc pod uwagę moje ograniczenia czasowe, muszę się jednak pospieszyć. Mimo to częściej stoję podziwiając otoczenie, niż jadę. Pomijając widoki, jeszcze jedna rzecz budzi moje zdziwienie – zwierzęta gospodarskie. To niesamowite, gdy w miejscu najmniej oczywistym (np. środek drogi) spotykasz stado osłów, swobodnie spacerujących w sobie tylko znanym kierunku. Trochę to dla mnie dziwne, że przemieszczają się bez opieki. Z innej strony natomiast patrząc – wolność. Wolność – to uczucie jest tu wręcz namacalne. Docieram w dolinę rzeki Jiet. Jak okiem sięgnąć, wszędzie gdzie się tylko da, biwakują ludzie. Palą ogniska, grillują. Nie widzę żadnych tablic zakazu, nakazu, ostrzeżeń… Wolność! Masz ochotę rozbijasz namiot, idziesz do lasu, przynosisz opał, palisz ognisko, smażysz kiełbasę nad ogniem. Nikt nie biega i nie krzyczy, że popełniasz jakąś zbrodnię. Wolność! Skręcam znów w prawo w drogę 7A. Mijam jezioro Vidra i postanawiam głębiej zapoznać się i przywitać się z tą swobodą, którą oferuje mi okolica. Skręcam z drogi asfaltowej w prawo pod górę w leśny dukt. Wspinam się wyżej i wyżej, ledwo dając radę. Luźne kamienie sypią się za tylnym kołem. Motocykl czasem jedzie bokiem, to znów prawie pionowo w górę. Parę razy muszę szukać łatwiejszych podjazdów, na miarę moich umiejętności. Wyżej i wyżej, aż w końcu staję na szczycie vf. Repezi 1966 m n.p.m. Ciężko opisać radość. Trudno opowiedzieć o widoku, jaki się roztacza przede mną. Szczęście i wolność. Dookoła jak okiem sięgnąć szczyty i doliny poprzecinane nitkami dróg. Cieszę się jak małe dziecko, śmiejąc się na cały głos. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem tak szczęśliwy. Może w Maroku ?Nie pamiętam. Z zamyślenia wyrywa mnie narastający dźwięk. To wyje silnik piłowany na podjeździe. Zbliża się do mnie jęcząc boleśnie. Auto? To Dacia… Przejeżdża obok. Roześmiany kierowca pozdrawia mnie, po czym zjeżdża w dolinę przede mną. Padam znokautowany. Podjazd, który wydawał mi się piekielnie trudny, przed chwilą pokonał Rumun w swojej Dacii. Ze śmiechem siadam pokonany. Kilka dni później zrozumiałem, że oni te pojazdy traktują bardzo użytkowo. - Konia żal, ale auta? – powiedział mi jeden ze spotkanych „daciowych” wspinaczy. Dochodzę do wniosku, że Dacia to nie auto, to stan umysłu. Zjeżdżam w dolinę i przez Brezoi kieruję się do Sibiu, następnie zaś do Orlat. Rozbijam namiot w pobliżu klasztoru, a że pora jest jeszcze wczesna, ruszam do Gura Raului, gdzie podziwiam zaporę. I dalej jadę bezdrożem w kierunku góry Cindrel (2244 m n.p.m.). Niestety moja mapa nie jest zbyt dokładna i po 30 kilometrach gubię drogę, i by nie przepaść całkowicie – zawracam. W powrotnej drodze dzwoni do mnie kolega, który dotarł dziś w te okolice z Polski. Tłumaczę mu jak dojechać do mojego obozowiska, jednak instrukcje typu „w prawo i dalej trzy kilometry prosto” okazują się zbyt skomplikowane. Cały wieczór próbuję się z nim jakoś skontaktować, ale bezskutecznie i biedak nie trafia na moje obozowisko. Trudno, jutro też jest dzień. Już prawie zasypiam, kiedy słyszę jakiś szelest obok namiotu. Wyglądam – lis. Stoi w odległości trzech metrów ode mnie i ciekawie mi się przygląda. Okazało się, że postawiłem namiot na jego ścieżce, którą co wieczór przemierza do zagrody psa, w celu notorycznego pozbawienia go kolacji. Cóż, życie. Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Hermes Napisano 25 Sierpnia 2014 Zgłoszenie Share Napisano 25 Sierpnia 2014 Super się czytało!! Smutne jest to, że coraz mniej jest miejsc, które pachną "wolnością" :( Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Kristos1971 Napisano 25 Sierpnia 2014 Autor Zgłoszenie Share Napisano 25 Sierpnia 2014 ,,Smutne jest to, że coraz mniej jest miejsc, które pachną "wolnością" Smutny'' Niestety- unia... ,,Super się czytało!!'' - to jeszcze nie koniec. Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Kristos1971 Napisano 1 Września 2014 Autor Zgłoszenie Share Napisano 1 Września 2014 Jedziemy dalej. Bladym świtem zrywam się i ruszam do Sibiu. Muszę kupić kartę telefoniczną ponieważ, jak sądzę, wczorajsze wieczorne kłopoty z łącznością wynikały z braku zasięgu lub innej awarii mojej sieci, natomiast zakup karty miejscowej sieci powinien rozwiązać ten problem. Znajduję starter na stacji benzynowej. Jest zasięg, ale niestety, kolega musi się wyspać, więc mam mnóstwo czasu na zwiedzanie. Szwendam się po uliczkach starego miasta, ale co rusz zza jakiegoś budynku widzę szczyty gór. Krew mnie zalewa, bo o tej porze byłbym już w okolicach gór Fogaraskich, ale muszę czekać na „śpiącą królewnę” (Mirka), który budzi się dopiero o siódmej. W drogę udaje nam się ruszyć dopiero o ósmej. Obieramy kierunek na trasę Transfogaraską. Po drodze w Poplaca mijamy klasztor, który miał także za zadanie chronić miejscową ludność. Takie połączenie funkcji sakralnej i obronnej, tu w Rumunii nie jest czymś dziwnym. Jednak dla mnie to dość egzotyczne. Kościół – twierdza, widać kiedyś nie było tu tak spokojnie jak dziś. Trasa Transfogaraska. Nasłuchałem się o niej, naoglądałem zdjęć i oto stoję na jej początku. Ekscytuję się jak pensjonarka. Powoli zaczynamy wspinać się serpentynami i czuję, że widoki muszą być ładne, ale niestety zbocze porasta las, tak gęsty, że nie widać poza koronami drzew kompletnie nic. Kiedy udaje nam się znaleźć pierwszą wyrwę w tej zielonej zaporze, stajemy i patrzymy jak przez dziurkę od klucza. No ładnie, no pięknie, no to dalej naprzód! Im wyżej, tym coraz mniej drzew, widoczność coraz lepsza i powoli zaczynam tego żałować. Nie to, żeby mi się nie podobało, wręcz przeciwnie. Jest tylko jeden mały problem – mój lęk wysokości. Droga przebiera tuż nad krawędzią urwiska, w większości pozbawiona jest barier i to nie jest „fajne”. Rekompensatą są widoki. Stajemy co parę metrów i robimy sesje fotograficzne. Nie jesteśmy zresztą w tym odosobnieni. Co rusz znaleźć można jakiś taras widokowy, na którym stoją ludzie dokumentujący majestat przyrody. W niektórych miejscach trzeba nawet czekać na swoją kolejkę. Urwisko kończy się i wjeżdżamy w dolinę. Wiem, że to brzmi dziwnie, bo zazwyczaj, żeby wjechać w dolinę należy zjechać z góry. My natomiast pniemy się wciąż serpentyną, tyle że droga przebiega pomiędzy dwiema wysokimi graniami i zmierza w kierunku przełęczy pomiędzy nimi. Ciężko jest opisać słowami magię i urok tego miejsca. To trzeba po prostu zobaczyć własnymi oczami. Zakręt goni zakręt i pomimo że do przełęczy nie jest daleko, przejazd zajmuje nam sporo czasu, ponieważ robimy mnóstwo zdjęć. Na samym szczycie droga chowa się w tunelu i opadając przenosi nas na drugą stronę gór. Po wyjeździe z tunelu znów stajemy, jedziemy parę metrów, stajemy, jedziemy i tak aż do miejsca, gdzie znajdujemy starą szutrową drogę odbijającą w lewo. Bez wahania skręcamy. Na początku jest dość sympatycznie, ale im dalej tym mniej przyjemnie. Na drodze coraz większe kamienie i coraz trudniej utrzymać prosty tor jazdy. Końcówkę podjazdu jadę już na pierwszym biegu, mocno manewrując motorem, aż docieram do końca trasy. Dalej już tylko bardzo strome skały ze ścieżkami dla kozic górskich. Oczywiście stoją tu zaparkowane Daćki. Powoli zaczynam wątpić w swoje umiejętności i możliwości motocykla, bo podjazd wydawał mi się bardzo trudny. Jednak widząc te auta (wcale nie terenowe) i wiedząc, że nie mogły tu przyjechać inną drogą, ponieważ innej drogi dojazdu w to miejsce nie ma, znów czuję się osłabiony, więc siadam na kamieniu i cieszę się przepiękną panoramą otaczających mnie gór. Siły odzyskuję dość szybko, widząc jak kolega, który brnie w moją stronę również kaleczy ten podjazd. - Nie jestem taki najgorszy – dumam z uśmiechem. Jednak coraz częściej myślę, że Dacia to naprawdę stan umysłu. Zjeżdżamy w dół znów serpentynami, ciesząc oczy pięknem przyrody. Coś fantastycznego! W pewnym momencie droga rozwidla się, w lewo asfalt, w prawo szuter, po środku zaś jezioro zaporowe. Wybieramy drogę mniej uczęszczaną, czyli szuter. Znów w górę i w dół, czasem brzegiem urwiska, tuż nad taflą niebieskiej wody. Jest tu kilka ośrodków wypoczynkowych, w których można by spędzić nawet cały urlop. Wiecie, góry i jezioro pełne ryb, czegóż trzeba więcej. Docieramy do jednej z odnóg jeziora, wyglądającej prawie jak fiord, przez którą przewieszony jest most. Nie budzi on mojego zaufania, zwłaszcza, że po drugiej stronie jest znak zabraniający wjazdu pojazdom o masie całkowitej przekraczającej 3,5 tony. Moim zdaniem to i tak chyba za dużo. Miejsce jednak malownicze, wysoko nad mostem mini zapora i fantastyczna panorama. Przed nami niebieskie jezioro, za nami wysokie góry. Robimy przerwę. W pewnej chwili z lasu, z drogi, którą przyjechaliśmy, wytacza się ciężarówka załadowana do granic wytrzymałości drewnem. Jedzie wprost na most. Staję z aparatem gotowy zrobić zdjęcie i udzielić pierwszej pomocy kierowcy, który niechybnie, moim zdaniem, odniesie obrażenia w wyniku zerwania mostu. Jednak nic się nie dzieje i pojazd gładko przejeżdża obok mnie i znika za kolejnym zakrętem. Jak ja mało wiem na temat budowy mostów! Ruszamy. Skały po prawej, po lewej urwisko i jezioro. W pewnym momencie skały spływają wprost do jeziora, a droga poprowadzona jest w wykutym w nich tunelem, za którym jest zapora. Widok jest niesamowity (piszę to po raz kolejny, bo co jakieś sto metrów otwiera się nowa przestrzeń i mamy kolejny „widok niesamowity”, a mnie po prostu brakuje innych określeń). Stoimy na zaporze z wyrazem podziwu na twarzach. Po lewej niebieskie wody zalewu, po prawej przepaść i malutki strumyczek w dolinie. Ruszamy dalej przez kolejny tunel i podziw nasz nie słabnie. Po prawej potężne szczyty, które wydają się sięgać chmur, po lewej przepaść, na dnie której wije się mała niebieska wstążka rzeczki. Droga raz przyklejona do skał, raz znów przewieszona nad przepaścią, to znów przebija się tunelem przez wystające granie. W oddali dostrzegam samotną skałę. Wpatruję się mocniej. To ruiny zamku na jej szczycie i łopoczące flagi zwróciły moją uwagę. Zanim jednak tam dotrzemy, skręcamy w zamkniętą drogę, zatrzymujemy się przed szlabanem, aby go podnieść i wtedy zatrzymuje się obok nas grupa innych turystów na motorach. Namawiam ich, by jechali z nami, ale wpojono im zasadę „ordnung muss zain” i jeśli coś jest zamknięte, to nie należy tam wkraczać. Mówiąc to, odjeżdżają. Cóż, my wychowaliśmy się po drugiej stronie Odry i zastanawiamy się, co też miejscowi zamierzają przed nami ukryć, że zamykają tak piękną drogę szlabanem? Po kilkuset metrach zagadka rozwiązuje się. Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Ertek Napisano 1 Września 2014 Zgłoszenie Share Napisano 1 Września 2014 Dawaj dalej! Zagadka intryguje. Fotek też nie żałuj. Fajna wyprawa. Zazdroszczę. Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Hermes Napisano 1 Września 2014 Zgłoszenie Share Napisano 1 Września 2014 Ja chce więcej!! Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Kristos1971 Napisano 3 Września 2014 Autor Zgłoszenie Share Napisano 3 Września 2014 W piątek, może znów coś ,,podkręcę'' temat. Przed chwilą wróciłem ze Słowacji- pętelka wokół Tatr - widoczki przecudne, ale o tym następnym razem. Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Kristos1971 Napisano 5 Września 2014 Autor Zgłoszenie Share Napisano 5 Września 2014 Stoimy u podnóża zapory. Ogrom budowli, na którą patrzymy teraz z dołu, jest jeszcze bardziej przytłaczający, niż kiedy patrzyliśmy na nią z góry. Oczyma wyobraźni widzę, jak pęka, a rozszalała woda sunie doliną niszcząc wszystko na swojej drodze. Nieprzyjemne uczucie. Wracamy znów na główną drogę, którą docieramy na parking u podnóża zamku. Przed nami 1280 schodów. - Grubasku, jak ja Cię tam wniosę? – zaśmiewa się Mirek. Jednak jego radość okazuje się przedwczesna, bo zaledwie po 20% drogi ma już dość, a po kolejnych 20% chce wracać. Widząc jednak jak niestrudzenie wdrapuję się do góry, narzekając wlecze się za mną. Na szczyt docieramy tuż przed zamknięciem ruin zamku dla zwiedzających. Myślę sobie, że szlag by mnie trafił, a Mirek pewnie strąciłby mnie w przepaść gdyby okazało się, że jest zamknięte. Wchodzimy i delektujemy się widokiem (nie nadzianych na pal wieśniaków, lecz gór które nas otaczają). Gdyby nie to, że bileter delikatnie sugeruje, że już na nas czas, penie stalibyśmy tak jeszcze wiele godzin rozdziawiając japy w radosnym uśmiechu. - Schodzimy, teraz Ci pokażę ! – odgraża się Mirek. Zwracam mu delikatnie uwagę żeby nie szalał, ponieważ zejście przeważnie jest trudniejsze od wejścia. Nie wierzy mi i gna jak szalony, ale im bliżej (czyli niżej) parkingu, widzę że stąpa coraz mniej pewnie, a kiedy docieramy wreszcie w pobliże motocykli Mirek nie potrafi poradzić sobie z drżeniem nóg. Wygląda to przekomicznie, zwłaszcza, że ze stojącego obok skutera dobiega głośna, skoczna bałkańska muzyka. - Ruszaj rękami do taktu – wołam do niego krztusząc się ze śmiechu – wszyscy pomyślą, że tańczysz. Mirek również dostrzega komizm sytuacji i nie mogąc dłużej ustać, siada zanosząc się śmiechem. Po odpoczynku ruszamy do Curtea de Arges. Na nocleg wybieramy las, do którego doprowadziła nas szutrowa droga kilka kilometrów za miastem. Namioty rozbijamy na pięknej polanie. Nie do końca był to dobry pomysł, bo spałem jak przysłowiowy zając pod miedzą. Każdy szmer, szelest, lub trzask łamanej gałęzi wywoływał we mnie wizję czyhającego na nas niedźwiedzia, który chce nam zrobić coś niedobrego. Pierwsze promienie wschodzącego słońca wlewają w moje serce nadzieję, że jakoś to będzie i nie zostanę dziś zjedzony, a baton śniadaniowy w pełni przywraca mi dobry humor. Dziś rolę przewodnika wycieczki przejmuje Mirek. Niech żyją szutry! Zapomnianą przez Boga i ludzi drogą docieramy do kolejnej zapory, tym razem na rzece Olt, w okolicach Brezoi. Nieopodal w przydrożnej stacji paliwowej postanawiamy dodatkowo zregenerować siły za pomocą kawy. Co robi Polak na stacji benzynowej za granicą, kiedy obok zaparkuje autobus wycieczkowy? Oczywiście komentuje w niewybredny sposób walory wysiadających z pojazdu turystek, ponieważ wydaje mu się, że nikt go tu nie zna i nie rozumie jego mowy. Dobrą zabawę przerywa nam jedna z mijających nas ofiar naszych kwiecistych porównań. - A wy lustra w domu nie macie ? – zapytała czystą polszczyzną. Czerwień na twarz, niezgrabne przeprosiny i jak niepyszni z podkulonymi ogonami uciekamy w dalszą drogę. Kierujemy się na Horezu, ale nie głównymi drogami. Po drodze wstępujemy jeszcze do baru, który parę dni wcześniej odwiedziłem, zwabiony zapachem grillowanego mięsa. Dziś znów zamawiam kawał soczystej pieczeni. Smak wyborny. Mirek doszukuje się w nim karkówki, ale sprzedawczyni rozwiewa jego wątpliwości mówiąc, że mięsko przez śmiercią nie mówiło „chrum, chrum” tylko „bee, bee”. Mina kolegi bezcenna. Szutrami docieramy w okolice parku narodowego Buile – Vanturarita. Mijamy wioski, których nie ma na mapie. Krajobrazy jak z baśni. Sady, pola. Radości dziś nie mącą nawet drobne incydenty. 1. Droga staje się coraz bardziej wąska, aż w końcu docieramy do strumienia tymczasowego, po którego drugiej stronie są już tylko prawie pionowe ściany, na które trudno się wspiąć. Zawracamy. 2. Szutrowe, piękne serpentyny w dół, raptownie w górę i … Jesteśmy w zagrodzie u popa, obok jakiegoś sanktuarium. Dalszej drogi brak. Zawracamy. W dół, raptownie w górę, seria zakrętów na dość dużej pochyłości, zbyt mocno odkręcam manetkę i tylne koło wyprzedza mnie z wdziękiem. Motor ląduje na stromiźnie kołami do góry. Gdyby nie Mirek nie dałbym rady go podnieść, ale i pewnie sam nigdy bym tu nie trafił. Bilans – złamana klamka hamulca i przejechana jedna z fajniejszych tras na tej wycieczce. Warto było. Trochę błądząc, trochę klucząc docieramy do Novaci, gdzie robimy zapasy spożywcze i znów drogą 67C wspinamy się w kierunku przełęczy Urdele. Dla Mirka to pierwszy raz, dla mnie drugi, ale wiem, że na pewno nie ostatni. Nawet dziś kiedy piszę te słowa, planuję wycieczkę tym razem do Albanii, ale wracać zamierzam właśnie przez tę drogę. W grupie raźniej, więc znów zjeżdżamy z asfaltu. Pierwszy podjazd i już Mirek wie co to jest Dacia i zaczyna rozumieć, że to nie auto tylko stan umysłu. Znów podjazd wydawał nam się trudny… Jest pięknie! Ale nie tak daleko od nas widzę kolejny szczyt, który z tej perspektywy nie wydaje się trudny do zdobycia naszymi sprzętami. Na pewno jest wyższy od tego na którym stoimy, więc bez wahania ruszamy. Nie bez trudu udaje nam się na niego wdrapać, a GPS Mirka mówi, że osiągnęliśmy 2.228 m.n.p.m. Radość sukcesu jednak mąci jedno pytanie. Jak stąd zjechać? O ile podjazd był niezbyt komfortowy, to już zjazd… Udaje nam się szczęśliwie dotrzeć na dół, czyli do drogi szutrowej, gdzie dochodzimy do wniosku, że nie by to najlepszy pomysł. W razie jakiegoś wypadku byłoby niezbyt ciekawie. Szkoda, że takie refleksje przychodzą dopiero po jakimś głupim wyczynie. Z postanowieniem poprawy pokornie ruszamy w dalszą drogę. Nieskończona seria zakrętów otoczona pięknymi widokami. Tak można scharakteryzować w kilku słowach to co przeżywamy. Nie oddaje to w najmniejszym stopniu rzeczywistych doznań. Wyobraźcie sobie, że wyjeżdżając zza zakrętu widzicie stado swobodnie spacerujących zwierząt, a to koni, a to krów. Za następnym zaś meandrem asfaltowej wstęgi waszym oczom ukazuje się kolejny „najcudowniejszy widok w życiu”. Tak jechać by można bez końca. W pewnym momencie zatrzymuję się i pokazuję koledze dziwne zjawisko. Oto nad rzeczną doliną zalega dziwny opar. Na moje pytanie odpowiada niepewnie: - Mgła? - A widziałeś kiedyś mgłę o takim niebieskim kolorze? – odpowiadam pytaniem na pytanie. – Zaraz jak w nią wjedziemy to powąchaj, poczuj, -proponuję z uśmiechem. Ponieważ parę dni wcześniej byłem równie zdziwiony nie tylko kolorem, ale i zapachem rzekomej mgły. Po kilkudziesięciu metrach tajemnica zostaje rozwiana. Stajemy i podziwiamy chyba największe na świecie biwakowisko – grilowisko, czy jak to inaczej nazwać. Czy jest największe na świecie? Nie wiem, ale na pewno największe jakie w życiu widziałem. Gdzie tylko sięgam wzrokiem porozbijane namioty, wybudowane szałasy, lub inne budowle mające na celu ochronę przez warunkami atmosferycznymi, a przed każdym z tych obiektów grill lub ognisko, na którym są pieczone, smażone, duszone, gotowane i nie wiem co jeszcze różne wiktuały. Jedziemy przez kilka kilometrów, w końca nie widać. Nie, nie pomyliłem się. To nie było małe skupisko, to było wielkie chyba narodowe dymienie różnymi przysmakami ciągnące się przez wiele kilometrów wzdłuż rzeki Jiet. Zauroczeni ruszamy dalej drogą 67C w kierunku Sebes. Biwak rozbijamy nad którymś z dopływów powyższej rzeki. W dali płoną ogniska, słychać śpiewy. Rano zwijam namiot i ruszam. Tym razem sam, ponieważ mój czas urlopu się kończy a Mirka się zaczyna. Poza tym ja chcę zobaczyć Maramuresz, a kolega stolicę Rumunii i morze. Obieram kierunek na Bistrita i zaczynam się rozglądać za dogodnym miejscem na kąpiel. Słońce już grzeje przyjemnie, kiedy znajduję wymarzoną „łazienkę”, w której zamierzam się popluskać. Parkuję sprzęt w krzakach, dokładnie się rozglądam. W promieniu jaki mogę zlustrować, czyli dość dużym, kompletnie nikogo. Hulaj dusza, piekła nie ma! Rozbieram się i śmiało wchodzę do rzeki. Woda jest krystalicznie czysta, ale przy tym diabelnie zimna. Kiedy się już przyzwyczajam i prawie kończę pranie zza zakrętu mojej „łazienki” słyszę głosy, które zbliżają się w moim kierunku. W panice – bo stoję jak mnie Pan Bóg stworzył – szukam dróg ucieczki, ale za nim zdążyłem się ruszyć w zasięgu mojego wzroku pojawiają się trzy pontony, którymi jakaś wycieczka zwiedza te piękne rejony. Cóż, pozostało mi tylko jedno. Odwracam się do nich tyłem i ostentacyjnie dokańczam przepierkę garderoby. Głosy milkną, pontony powoli przepływają za moimi plecami, a ja w spokojnie płuczę podkoszulkę, ze złością patrząc na slipy, które dumnie suszą się rozpostarte na motorze. Gdy wycieczka prawie znika za kolejnym zakrętem, słyszę głos jednego z uczestników: - Widziałeś szwagier tego Rumuna? Za grosz wstydu… U nas w Polsce to nie do pomyślenia. Nerwowo rzucam okiem na motor, czy aby nie widać tablicy rejestracyjnej. Na szczęście stoi dobrze zamaskowany. Niespiesznie wychodzę z wody. Słońce i woda – jest pięknie – postanawiam troszkę poleniuchować. Po jakichś piętnastu minutach znów słyszę głosy, tym razem od strony lądu. Ubieram się. - Ruch tutaj jak na autostradzie – myślę sobie. Na ,,moją’’ polankę wjeżdżają wozy kolorowe. Pomimo, że słyszałem tę piosenkę (dziś prawdziwych Cyganów już nie ma) ze sto razy, przecieram oczy ze zdumienia. Autor (piosenki) się mylił – przede mną stoi najprawdziwszy Tabor. Stoję jak zaczarowany. W jednej chwili jakbym przeniósł się w inną epokę. Ognisko, muzyka, taniec i śpiew. Kolejny raz przekonuję się, że ocenianie kogokolwiek na podstawie stereotypów jest dużym błędem. Ci ludzie, pomimo, że sami są niezbyt majętni, zapraszają mnie do siebie i dzielą się strawą. Rozmawiamy cały dzień, aż do późnej nocy. Oni chcą poznać mnie, ja ich. Zawsze mnie fascynowały pomimo pejoratywnego zabarwienia opowieści o taborach. Z dzieciństwa pamiętam, że nikt nie miał dobrego zdania na ich temat. Dziś myślę, że to wynik niezrozumienia i strachu, przed czymś innym, nieznanym, czymś co wykracza poza ramy naszego sposobu rozumienia świata. Wydaje nam się po prostu, że tak jak my żyjemy to jedynie słuszny sposób, a każdy inny jest głupi i zły. Poza tym, moim zdaniem, jest jeszcze jeden czynnik – zawiść lub zazdrość. Uwikłani jesteśmy w system – praca, podatki, ciągłe nabywanie nowych lepszych dóbr i oto nagle widzimy ludzi, którzy tego nie robią, nie ulegają presji posiadania. Tak, nie są zaprzęgnięci w konsumpcjonalny system, który nam rano każe wstawać i pracować. Pracować coraz więcej by płacić coraz wyższe podatki, które są coraz bardziej potrzebne… Ta ich wolność chyba jest ich największą zbrodnią przeciw systemowi. W naszym kraju zamknęliśmy ich w blokach i oczekujemy, że będą żyć tak jak my, bo przecież to jest jedynie słuszny sposób i tylko my wiemy co jest dla nich najlepsze. Wyobraźcie sobie teraz, że siadacie na wozie zaprzęgniętym w konia i to co na nim zmieścicie to cały wasz dobytek, a tam gdzie staniecie i zapalicie ognisko to wasz ,,dom’’, ale tylko na dziś. Jutro już będziecie gdzie indziej. Siadacie przy ognisku, gracie na gitarze. Nie macie: 1. Telewizora 2. Radia 3. Satelity 4. Mikrofali 5. Lodówki 6. Tapczanu 7. Sedesu 8. Wanny z hydromasażem 9. Ścian… 27. …… 147. …….. 227!. …… Chcielibyście tak żyć? Przez ile? Tydzień? Miesiąc? Tak? To co jeszcze robicie? Przecież komputer też nie jest wam potrzebny! Nie chcemy by ktoś ingerował w nasze życie, pouczał nas i mówił nam co jest dobre i co powinniśmy robić. Zapomniałem, przecież my wiemy co jest dobre…Uszczęśliwimy na siłę Cyganów, Indian… Ucywilizujemy… Potem ze złością i z zazdrością do której nie potrafimy sami przed sobą się przyznać popatrzymy na nich z góry, bo przecież jesteśmy lepsi, przecież lepiej wiemy jak żyć. Jeśli nawet nie, to dobry system wskaże nam jedynie słuszną drogę do naszego nowego samochodu, telefonu… Tylko skąd wziąć na to życie wolnego człowieka pieniądze? – zapytacie. Odpowiedzią jest chyba zasada niezakłóconego przepływu dóbr, czyli przepływu „ode mnie do Ciebie” z pominięciem instytucji, które nie powinny czerpać zysków z owoców naszej pracy. Na przykład: Jak zapłacić lekarzowi za usługę? Przez setki, a może i tysiące lat wystarczyły jajka, ser i.t.p. Co prawda lekarz nie miał najnowszego telewizora, ale i nie wiedział, że takowy jest mu potrzebny. To system wykreował w nim i w nas potrzebę. Dowartościowanie się poprzez posiadanie, to pułapka w jaką zagnał nas system. Nie przez to jakimi jesteśmy ludźmi, ale przez to czy mamy już ten najnowszy model czegokolwiek, który jutro będzie i tak już przestarzały, bo wejdzie jeszcze nowszy… Perpetum mobile istnieje… Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Kristos1971 Napisano 11 Września 2014 Autor Zgłoszenie Share Napisano 11 Września 2014 O świcie budzi mnie zapach kawy i ,, czegoś dobrego”. Nieśmiało wyglądam na świat, gdzie witają mnie uśmiechnięte oblicza. Zapraszają na śniadanie. Wiatr powoli rozprasza nadrzeczne mgły odsłaniając w oddali na horyzoncie góry. Żegnamy się z nadzieją kolejnego spotkania na szlaku. Ruszam na północ, oni na południe. Może kiedyś się znów nasze drogi się zejdą… ,,Plan dnia’’ zakłada moje dotarcie w rejon Maramureszu. Warunkiem koniecznym dla mnie jest przejechanie drogi nr 17D z Nasaud do Rotunda, która w znacznej części pozbawiona jest asfaltu i posiada nawierzchnię szutrową. Jest ona na tyle w dobrym stanie, że pozwala na jazdę rekreacyjną, co w tym przypadku ze względu na krajobrazy jest bardzo ważne. Nie muszę skupiać się na prowadzeniu pojazdu i obliczaniu kolejnych metrów trasy. Po prostu jadę z rozdziawioną ,,japą’’. Malownicza trasa wspina się w kierunku przełęczy na wysokość 1271 m.n.p.m. Im wyżej tym ciekawiej. Po lewej stronie Park Narodowy Gór Rodnei po prawej równie piękny widok na góry Suhard. Docieram do przełęczy i waham się – w lewo, czy w prawo? W Parku Narodowym najwyższy szczyt Pietrosul wznosi się na wysokość 2303 m.n.p.m., ale jest daleko do miejsca w którym się znajduję. Blisko mam vf. Omului o wysokości 1932 m.n.p.m., na który postanawiam się wdrapać. Droga, która na początku była przyjemna, dość szybko zmienia się w pełną podjazdów i zakosów ścieżkę, która sprawia mi więcej trudności niż radości z jazdy. Mozolnie jednak pnę się by w końcu stanąć na szczycie. Widoki jak zwykle rekompensują trud wspinaczki. Rozważam nawet możliwość pokręcenia się po tej okolicy przez resztę dnia. Sięgam po telefon, by podzielić się moim szczęściem z małżonką. Niestety, widzę nieodebrane połączenia od mojego pracodawcy i jest też krótka wiadomość tekstowa o treści: -,, Umówiłem cię na spotkanie pojutrze w Koszalinie o godzinie dziesiątej’’. Cały mistycyzm miejsca trafił szlag. Mnie również ciśnienie wzrosło do niezdrowego poziomu. Do domu mam plus minus 950 km, do Koszalina kolejne około 550 km… No to po urlopie. Życie… Ruszam w dół i nieopatrznie prawie wjeżdżam w stado owiec, które pasąc się spokojnie idą w moim kierunku. Psy pasterskie reagują błyskawicznie, otaczając mnie i obszczekując. Gaszę silnik i zamieram w bezruchu – one również. Próbuję delikatnie przetoczyć się w bok, by zejść z drogi owcom, psy jednak znów reagują agresją. Tym razem jednak dzielą się na dwie grupy. Pierwsza pilnuje mnie, podczas gdy druga przekierowuje stado by mnie ominęło. Po około trzydziestu minutach owieczki są już na tyle daleko, że moi strażnicy odchodzą niby nie zwracając na mnie uwagi. Podczas całego zdarzenia obserwowałem pasterzy. Nie wydali psom żadnej komendy, jedynie mnie gestem dali do zrozumienia, że lepiej będzie jak spokojnie poczekam. To niesamowite jak te psy są ułożone. Pracują jak dobrze ,,naoliwiony’’ mechanizm. Kiedy większość pilnuje stada i nadaje mu kierunek, kilka zawsze lustruje okolicę w celu lokalizacji zagrożeń. Po wykryciu potencjalnego intruza ( w tym przypadku mnie), chronią stado w sposób (wydaje mi się) adekwatny do wagi zagrożenia. Nie ruszałem się – były spokojne. Ruszyłem się – reagowały. Docieram do drogi nr 18. Na wprost przede mną Maramuresz. Niestety skręcam w lewo i niespiesznie ruszam w kierunku granicy, co jakiś czas tęsknie spoglądając w prawą stronę. Może innym razem… Po drodze mijam targ. Tłum ludzi w różnych ludowych strojach. Jednak myśl o powrocie nie daje mi cieszyć się tym zjawiskiem. Smutno snuję się w kierunku granicy. Kiedy słońce jest już nisko docieram w okolice Baia Mare. Wyjeżdżając na kolejną przełęcz, w które obfituje droga, po lewej stronie dostrzegam polanę, a na niej zaparkowany motor. Właściciel pojazdu rozbija namiot, więc śmiało ruszam w jego stronę. Fot 476 Gdy słonko chowa się za wierzchołkami drzew siedzimy dyskutując przy ognisku. Fenomenalne jest to zjawisko, że setki kilometrów od domu spotykamy całkiem obcego człowieka, który na pozór wydaje się tak odległy kulturowo, językowo, finansowo… Właściwie dzieli nas chyba wszystko, począwszy od historii naszych narodów (napotkanym przeze mnie turystą jest Niemiec), na motocyklach kończąc. To co nas łączy (zamiłowanie do podróży i gór) jest jednak silniejsze od tego co dzieli i po kilku chwilach czujemy jakbyśmy się znali od zawsze. Wybór miejsca na nocleg okazuje się dość niefortunny, ponieważ po drugiej stronie drogi jest dom weselny, w którym właśnie rozpoczęła się huczna zabawa. Zasypiam przy dźwiękach rumuńskiego wesela, żałując, że moja wycieczka właśnie się kończy. Kolejnego dnia w okolicach popołudnia przekraczam słowacko- polską granicę. Rumunia zafascynowała mnie na tyle, że na pewno chcę do niej powrócić, choćby tylko po to, by przejechać jeszcze raz te same drogi, które uwiodły mnie swoim pięknem. Może kiedyś się uda… Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Ertek Napisano 11 Września 2014 Zgłoszenie Share Napisano 11 Września 2014 Szkoda że szef nie wyczuł czasu. To już dwa lata. Coś planujesz? Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Kristos1971 Napisano 11 Września 2014 Autor Zgłoszenie Share Napisano 11 Września 2014 Szkoda że szef nie wyczuł czasu. To już dwa lata. Coś planujesz? Na wiosnę tego roku byłem w Albanii, w lecie na ,,Nordkapie'', a na przełomie października i listopada (jak znajdę ,,wspólnika'') znowu chciałbym skoczyć do Albanii, tym razem nad może, coby rafy pooglądać. Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Ertek Napisano 12 Września 2014 Zgłoszenie Share Napisano 12 Września 2014 Z chęcią bym się załapał, tylko nie wiem jak finansowo ogarnę wykończenie domu. Jakie koszty przewidujesz? Ile kilometrów? Co ze spaniem? Rafy-Nurkowanie? Będziesz ciągnął akwalung? Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Kristos1971 Napisano 13 Września 2014 Autor Zgłoszenie Share Napisano 13 Września 2014 Szczegóły poszły na PRV. Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Rekomendowane odpowiedzi
Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto
Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.
Zarejestruj nowe konto
Załóż nowe konto. To bardzo proste!
Zarejestruj sięZaloguj się
Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.
Zaloguj się