-
Liczba zawartości
74 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Zawartość dodana przez Elwood
-
W istocie. Trafiłeś w sedno.
-
No właśnie, kamper to za bardzo nie będzie. Ale miejsce na lodówkę niewątpliwie się znajdzie... ;) Dostałem od kumpla w prezencie kuchenkę (mini kozę) z nierdzewki, jego produkcji i jej konstrukcja umożliwia i gotowanie na niej i ogrzewanie. Nie przewiduję jazdy w jakiś siarczystych mrozach (do tego zdecydowanie lepiej nadaje się silnik benzynowy) ale skoczyć se np. na Białoruś zimą i pobytować w terenie... Czemu nie? Robienie z tego "autobusu" kampera, to dodanie mu sporo wagi, a to nie jest mi potrzebne (kosztuje od chuja). Tym niemniej muszę rozłożyć ciężar tego, w co go wyposażę tak, by obciążał on maksymalnie tylną oś. Te założenie wynika z prostego faktu, że Lublin ma ją właśnie napędzaną. Plus jest taki, że górki będę brał lepiej, niż auta napędzane na przednią oś.
-
Pies trącał filmy... ;) Lublin po regeneracji resorów stoi tak: Nie ma potrzeby go podnosić. Jestem nim wstanie objechać w 80-90% to, co przejechałem do tej pory. I to w zupełności wystarczy, by zawieźć tam moją żonę i pokazać jej "wschód" bez stresowania jazdą w cięższym terenie. Trakcja zależy od opon. Z reduktorem nie straszne mi solidne podjazdy i zjazdy. Nie muszę też katować sprzęgła przy pokonywaniu jakiś wykrotów... Wycieczek nie zamierzam prowadzić. Nie umiem łączyć pasji z zarabianiem pieniędzy. Tym niemniej przejechać się gdzieś po hipstersku z kumplami...? Czemu nie... : A tu filmik, który ostawię jeszcze na jutubie: https://www.youtube.com/watch?v=tAwiNxC-R4U
-
Spora część materiału jest na dysku zewnętrznym, a ten błąka się gdzieś u syna. A wydawało mi się, że materiał cały jest u mnie... Akurat ten na kolejne odcinki jest na zewnątrz... :( Z umieszczania filmików na pewno zrezygnuję, bo mają ledwie kilka wyświetleń. Przeniosę materiał do bloga i tam będę kontynuował. Jak wkleję cały materiał, dam linka. Z tym trza będzie jednak chyba poczekać do zimowych wieczorów. W ubiegłym tygodniu udało mi się wreszcie przekonać kumpli w warsztacie 4x4, by dokończyć projekt mego Lublina (w wersji autobus). Kristos zna temat. Firma AMZ z Kutna przerobiła kilkanaście Lublinów 3, na autobus szkolny. Wszedłem w posiadanie jednego i zabrałem się do małych przeróbek. Z małych zrobiły się większe i tak zabawa nie miała końca. Na początek oddzieliłem budę od ramy. Silnik (Andoria 4cT90) i skrzynia (wersja KIA - i to jest gówno, bez dwóch zdań) wylądowały w Pabianicach u kumpla, który doprowadził zestaw do należytego porządku. W czasie między zająłem się resztą. Rama, o dziwo, była w znakomitym stanie, ale ponieważ obok warsztatu jest piaskarnia i malowanie przemysłowe, to grzech było nie skorzystać i za 600zł, zestaw zyskał nową szatę w technologii statkowej. Dołożyłem niezajebliwy reduktor z Mercedesa G, doszła płyta pod wyciągarkę, dodatkowy zbiornik paliwa (uzysk - plus około 120l). Obecnie montujemy intercooler (od bmw E 46) i w przyszłym tygodniu powinien być silnik wreszcie odpalony. Układ chłodzenia został zmodyfikowany o miedzianą chłodnicę z Mercedesa 307D (oryginalna - to najłagodniej rzecz ujmując, totalne nieporozumienie). Potencjalną wyciągarkę napędzi (na dwóch paskach) nowy alternator zapożyczony z Lexusa. Generalnie sporej ingerencji wymaga jeszcze cała instalacja elektryczna. Przekładnia kierownicza została poddana renowacji i w zasadzie uratowana w ostatniej chwili. Zostały wykonane podstawowe prace blacharskie, ale sporo jest jeszcze do zrobienia. Tylne drzwi , to w zasadzie śmietnik. Należy jeszcze wymienić ramkę przedniej szyby. Na razie na gotowo zrobiony jest spód budy, co by po złożeniu materiału do kupy, już do niego nie wracać. To tylko część prac. Nie liczę nowych amortyzatorów, zregenerowanych resorów i wielu innych. Do montażu czekają fotele (od VW Sharana i Mercedesa Vito V oraz tylna kanapa z Multivana T4). Alternatywnie pozostawiam trzy rzędy autobusowych ławek... :) Pozostaje jeszcze uruchomić drzwi boczne, otwierane pneumatycznie. Ja jednak rezygnuję z obecnej instalacji i chcę pozostać przy czystej mechanice. Tak mu się wyglądało po zakupie... A tu, jak ta wersja Lublina wyglądała po opuszczeniu AMZ Kutno: http://www.car-brochures.one.pl/displayimage.php?pid=2666&lang=polish Mam w związku z tym autobusem, kilka niecnych planów, a co wyjdzie...? ZObaczymy... :) PZDDR!
-
I tak nie dociągnę do końca. W mordę jeża... Przejrzałem właśnie, tylko część fot z tego wyjazdu i to jest temat bez końca... Zmieniam formułę... Skoro jest weto ( ;) ), to wrócę do was na jesień. Pod warunkiem, że coś namotam. PZDDR!
-
No, skoro pobieżnie temat odbierany, to skrócę "dniówki", bo chyba f-cznie tego za dużo jest. Benek strzela swoje hdr-y, to ja strzelam jego. W Damburacha (czy jak, to wiochę zwać), z drogi A372 odbiliśmy w kierunku Piku Komunizma. Taka moja trauma była... Musiałem go mieć! J.w. Benek się topi. Dotarliśmy do zarwanego mostku i ni chuja dalej... Tuż obok minęliśmy cmentarzysko UAZ-ów. Niestety fotki "główne" mam na dysku przenośnym, a ten z synem się wyprowadził. Na filmie jednak coś widać... ;) https://youtu.be/sL_QN2SJ3xw Jestem kurewsko zawiedziony i musimy zawrócić. Po dwóch kilometrach wycofu widzimy jakąś szutrówkę pnącą się po zboczu... - Jedziemy...? Jedziemy! W ten sposób zaliczyliśmy jedno z najbardziej urokliwych miejsc, jakie dane mi było ujrzeć w Górach Azji Centralnej... Na początek soczysty podjazd... https://youtu.be/-ILJe081Zbw Na górze delikatnie wyrywa nas z butów... Szczyt, to Pik Agasis - 5877m. Rozstawiamy krzesełka, rozbieramy się niemal do rosołu, wyciągamy browary (chłodne) i kontemplujemy w zachwycie okolice. Jedziemy dalej, w zasadzie, na zasadzie, gdzie oczy i koła poniosą i trafiamy na letni wypas Kirgizów... No i na oczach dzieci i kobiet (bo to południe i prawdziwi Kirgizi na koniach w robocie)... https://youtu.be/ooohd4pF7dU Zebraliśmy watachę dzieci plus ja -100kg polskiej mocy i wypchnęliśmy Patrola z kupy bydlęcego gówna... :) Pod oporem auta kończyna zapadała mi się w gównianej brei, do 3/4 łydki. Dalej stopa opierała się o kawałek lodu... Znaczy na wiecznej zmarzlinie. Obrazki z wypasu. Bardzo zalotna, młoda Kirgizka. Kobiety w porządku kirgiskim stoją zdecydowanie na drugim miejscu. Nie jest więc najlepiej trafić w odwiedziny w porze, kiedy mężczyźni są "w polu". Normalnie w takiej sytuacji nie doznacie klasycznej gościnności. Po prostu kobitom nie wypada zaprosić obcych facetów do jurty. Nie pozwala im na to obyczaj. Wobec nas kobity uległy... :) Benka widzieliście wielokrotnie już na fotach... Ale ja... może Dżordż Klunej nie jestem, ale... Może to przypadek, ale jedna ze starszych pań "w zagrodzie" była nauczycielką. Bardziej otwartą... Akurat była w odwiedzinach u tej "zalotnej" córki. Zresztą sami zobaczcie... https://youtu.be/AK6ZcTqcEsw Wyjątkowo urodziwa, jak na tę nację... Z wyjątkową ochotą zaprezentowała dla nas dojenie krowy... Tamże, również zostawiliśmy piłkę i parę gadżetów, ale czegoś mi tam osobiście zabrakło, do wypełnienia misji... Może dlatego, że osaczył nas babski klan...? https://youtu.be/zWEYEOqF094 Nie ważne... Spytaliśmy, gdzie tu się możemy rozbić, "z dala od ludzi" i wskazano nam kierunek. Kierunek iście był zacny... Otoczenie co prawda delikatnie tonęło już w chmurach ale jezioro, pośród niczego nastroiło nas mega pozytywnie. Nie pamiętam, co było na kolację. Na pewno browar i jakiś mój miszung na patelni, z produktów zielonego bazaru... Nie zapomnę jednak, tych gwiazd, które nagle spadły na nas znikąd i tej przejmującej ciszy... W której nasze serca waliły, jak dzwony... To, co zobaczyliśmy rankiem... Cdn.
-
He, he... Mało kto klika w linki... ;) Ostatnia mapka nie robi, jak widzę. Opuszczamy dolinę. Gdzieś tam Pik Komunizma (dzisiaj Somoni), delikatnie obnaża się, ale to jak wspomniany cycek w welonie... Z przeprowadzonych "badań" wynika, że różnica poziomu między mną, a tym wystającym wierzchołkiem, to około 3,5km. Nie znajdziemy w Alpach takiego przykładu... https://youtu.be/f_yUXIB5hS8 Od strony północnej towarzyszy nam łańcuch Gór Piotra Pierwszego, od południa Góry Darwaz. Oglądam się cały czas za Pikiem, ale on, swoje wie... Na żywo... https://youtu.be/wMBVVvU7n5w Tej parze ma się kolejno: 4936m i 5880... Towarzyszą nam również dudki. Dość pospolity tutejszy gatunek. Wąwóz imponujący... Zawsze mówię, że nie szkoda czasu na tę samą drogę. Pod warunkiem, że pokonuje się ją w obu kierunkach. A to jest herman. Herman, to młócka zboża rogacizną spiętą w kierat. Tu jest tego namiastka, ale widziałem (i sfociłem) kierat wołów. Ten wołowy, to klasyczny wariant. Wydaje się to niewiarygodne, ale nie dotarł tu cep, mimo, ze ujarzmiło ten naród Cepów Trzech, czyli Sawiecki Sajuz... CCCP. W Polsce w ten archaiczny sposób młóckę przeprowadzano przed wieloma wiekami... https://www.youtube.com/watch?v=nVpouQ9qkfs Jeszcze bardziej dziwnym wydaje się fakt, że to jedyna znana mi nacja, która z dawnym Sajuzem wzdycha do dziś. Jeżeli ktoś tam był i wie, w jakich warunkach żyją tam ludzie, to cywilizacja ruska była w jakiś sposób dla nich dobrodziejstwem. To komuniści wybudowali im drogi, zelektryfikowali i płacili niskie, ale stałe pensje... Więcej tym ludziom do szczęścia nie potrzeba było. Lokalna młodzież... Zwróćcie uwagę na tego najstarszego chłopaka. Przecież on swoimi włosami nie pasuje do otoczenia... Pozostali też tak jakoś nie bardzo. Nierzadkim wcale obrazkiem jest rude dziecko z niebieskimi oczami. To pozostałość po europejskiej cywilizacji, czynionej tu przez Aleksandra Macedońskiego. Bydło tutejsze... Zieleń Chingobu mocno kontrastuje z innymi, wyżej położonymi dolinami. Pruszkowska rejestracja. Sąsiadem Benka przez wiele lat był Masa. Rzeka rwie się. https://youtu.be/_6hCKWLCpHc Dziewczynka z jabłkiem, niczym dama z łasiczką. Dlaczego ta krowa nie ma identyfikatora w uchu...?! Jeszcze jeden dudek, na zakończenie dnia... I Patrol Benka w okolicznościach przyrody... https://youtu.be/dOQwMCq9RU0 Jakoś tak nieostro, ale melancholijnie wyszło... Dolinę Chingob opuszczamy o zmroku. W środku nocy docieramy w okolice posterunku, który nas przepuścił na krzyżówce z A372. Teraz zadaję sobie pytanie, dlaczego nie podjęliśmy ponownie próby objazdu Chaburabot...? Aaaaaa... już wiem. Skoro wiedzieliśmy, że można przekroczyć Karamik (granica TJK/KGZ) na rzeczonej drodze, postanowiliśmy więc jechać do KGZ (lub do Chin) i czekać na rozwój wypadków w Pamirze.
-
Wiedziony wątpliwościami, sięgnąłem po wypłowiałą już mocno mapę Pamiru (wydawnictwo Geco Maps 1:500 000) i zlokalizowałem na niej trochę więcej wiosek, niż podpowiadała mi pamięć. Na moje usprawiedliwienie dodam, że u nas na takie "wioski" mówi się "kolonia wsi", czyli kilka zabudowań. I tak jest w istocie. Drugie. Dolina zwie się... No właśnie Obichingoł (na filmie ze pstrągami Nasrallach nas poprawiał)..?, czy tylko Chingob...? Te osobiste dociekania "prawdy" zwróciły moją uwagę w jeszcze jedną stronę. Otóż na pierwszym spotkaniu w terenie, pytałem naszego gospodarza, o szlak, który kiedyś rzucił mi się w oczy. Chodziło mi o przejście do doliny Vancz z Pashimgar, do którego dotarliśmy. Okazuje się, zę doskonały przewodnik po TJK i Pamirze "Tajikistan and the High Pamirs", blisko 720 stron obszernej wiedzy (dostępny m.in. w Sklepie Podróżnika - niestety po angielsku) podpowiada, ze ów szlak jest i przeszedł go W. Grąbczewski (a to wcale nie wynika z jego książki, którą naturalnie przeczytałem) i A.Stein w 1915-tym. Pierwszego chyba nie muszę przedstawiać, drugi może być mniej znany. parę ciepłych słów poświęcono mu na tym blogu: https://rbkclocalstudies.wordpress.com/tag/sir-marc-aurel-stein/ Ponieważ te nazwy, doliny itp. mogą wydawać się obce, do tego brak jakiejś ilustracji tematu, wklejam więc linka do tego szlaku: https://goo.gl/maps/AHzTpN1K5XC2 znaczy tej jego części, która mnie interesuje. Poczyniłem tę mapkę z jeszcze jednego powodu. Otóż nie potrafiłem ustalić również, skąd wiem, że ten odcinek ma około 45km... Ta prowizoryczna mapka utwierdziła mnie na razie tylko w tym, ze dobrze wiedziałem. Być moze powiedział mi to Nasrallach, ale na takim zadupiu oni operują inną jednostką - czasem. Dla nich szlak nie ma 45km, tylko np. trzy dni. Na dzisiaj to tyle.
-
Chatka, na końcu świata. Życie w samym kiszłaku bardziej, niż surowe... Nasrallach hoduje owce i kozy. Nie ma własnego transportu, więc dwa razu do roku zajeżdża tu kupiec z Duszanbe i kupuje zwierzyniec za grosze. Jakaś pomoc tu kiedyś docierała... ...ale nie ma pewności, czy Nasrallach tego nie kupił. Handel taką pomocą kwitnie w najlepsze w sąsiednim Afganistanie. Tam wystarczy tylko wejść do przydrożnego sklepiku w Wachanie. Obejście Nasrallacha: Pokój gościnny, z rzeczonym oknem... Nic, że akuratnio nie ostre wyszło... To z tego okna... ...przy bezchmurnej pogodzie widać Pik Komunizma. Jest z tej perspektywy imponujący, jak zapewniał nas gospodarz chatki. Sień... Pozostałości po pstrągach. Miałem tego dnia ścisłą dietę. Znaczy nie jadłem nic. Sraczka męczyła mnie od kilku dni i konsumowałem spore ilości węgla, celem jej powstrzymania i już szło nieźle... Patrząc jednak na kumpla, który po dwóch pstrągach cały w skowronkach zabrał się za trzeciego, powiedziałem - hola!... Cały misterny plan jebnął w gruzy. Zasrałem czarnymi plamami całą powrotną - 200km trasę, ale... byłem szczęśliwy. Ten pstrąg wart był tego! Zapewne przygotowany został w tej kuchni... ...a dokładniej w pomieszczeniu kuchennym ściśle, z wejściem po prawej... ...znaczy tu. Ale bez... ...takiego pieca ani rusz. Choć można wypiekać lepioszki również na ścianie obszernego woka: I też robią. Będzie o tym więcej, w dedykowanym odcinku. A dalej... ...obory i... ...spichlerz. Opał, to podstawa bytu. Na szczęście okolica obfituje w roślinność. W ogóle jest bardzo zielona, co sprzyja hodowli. Każdy kawałek ziemi jest tutaj zagospodarowany, nic nie ma prawa się zmarnować. A teraz spójrzmy wokoło siebie. Zajrzyjmy np. do naszego śmietnika... Ile w nim odpadów... Produkujemy więcej żywności, niż jesteśmy wstanie skonsumować. Wszystko dlatego, że produkujemy tanio, i do tego niskiej jakości. Jest tanio, więc konsumujemy ponad miarę. Nie mamy gdzie tego spalić, bo nie musimy zapierdalać w polu. Zatruwamy się ustawicznie, bo bez konserwantów nie poleży to to w lodówce więcej niż dwa dni. W procesie produkcji pozbywamy tą żywność jej atutowych składników... W konsekwencji tyjemy, a nawet jeżeli nie, to i tak zapadniemy na którąś z chorób cywilizacyjnych. Dochodzi tempo życia, które generuje stres. Możemy nic nie robić, ale zewsząd i tak jesteśmy atakowani milionem bodźców. Klikniemy w fejsa i już mamy setki znajomych... Bezwiednie dzielimy ich problemy, tworząc przy tym własne, z dupy wzięte. Ile ludzi 50 lat temu mogło powiedzieć: mam 5 setek znajomych...? Chyba tylko skorumpowani urzędnicy. Ja nie mam konta na fejsie, ale firma rodzinna, którą prowadzę ma. Syn, który się obecnie doktoryzuje, pisał pracę magisterską, w której uzasadniał skuteczność komunikatorów społecznych. Facebook jest nośniejszy dzisiaj, niźli sama tylko strona internetowa. Czy da się dzisiaj wylogować do świata realnego...? NIE. Ten świat odszedł wraz z ostatnimi numerami Motocykla... Świat bez tego wszystkiego, co nazywamy dumnie CYWILIZACJĄ, jest pustką. Nie jesteśmy już wstanie tej pustki doświadczyć. No chyba, że... ...wylądujemy w takiej dolinie rzeki Obichingoł. Nagle ta pustka, okazuje się darem życia. Po dwóch tygodniach zmysły się wyostrzają, bo nie są napierdalane z zewnątrz. Rzeka huczy, wiatr wieje, koza beczy... Powietrze sterylne, pstrąg z tak czystego, wolnego od zanieczyszczeń strumienia, że nasz organizm głupieje. Powoli, sukcesywnie oczyszczamy się z cywilizacyjnych złogów i nalotów... Ja np. sram od kilku dni tak, że zaczyna to już być męczące... :) No i tak sobie spokojnie bytuje tam Nasrallach... ...z częścią (na zdjęciu częścią) swojej rodzinki. Żegnamy Nasrallacha i wracamy... Rozglądam się za Pikiem, ale on ma mnie/nas gdzieś. Otoczył się pianą z chmur i zażywa kąpieli... Znaczy to tylko, że muszę tam jeszcze wrócić. W podobny sposób podchodziłem kilka razy Pik Engelsa. Pewnego dnia udało się... Budzę się i... ...jest! Widziany o wschodzie słońca, z wrót namiotu. Tu, w pełnej krasie... Modelowy wręcz. Jak to mówią... Dla takich chwil warto żyć. Powiem więcej. Takie chwile dają życie, bo leczą... P.S. Generalnie, do konsumpcji w czasie wolnym polecam: http://www.piw.pl/shop/marek-konarzewskina-poczatku-byl-glod/ https://youtu.be/nnJMvIsRfPQ
-
Kraj jakiego nie znacie - czyli Rumunia 2015 by masosz + Hermes
Elwood odpowiedział Hermes → na temat → Reszta świata
Eee... Przeżywałem to samo, co Ty.. :) Wspomnę o tym w tasiemcu z Przystanku. -
Kraj jakiego nie znacie - czyli Rumunia 2015 by masosz + Hermes
Elwood odpowiedział Hermes → na temat → Reszta świata
Nocny horror na odległej od cywilizacji polanie, gdzie pobudzona do granic wyobraźnia, rozmnaża nam wilki i niedźwiedzie, to... normalka... :) Każdy musi to przeżyć... ;) -
Link do mapki dnia popszedniego: https://goo.gl/maps/qEWsMo5UiL92 Zobaczymy, jak sobie poradzę z tym, uplołderem... Wstajemy raniutko, kawa z mlekiem i w drogę. Śniadania z reguły jemy później. Ja nie mam o poranku apetytu, Benek podobnie. Kole 10-tej łapie nas pierwszy głód i wtedy stajemy. Życie w dolinie przebiera kopytami... To jedyne miejsce w całej dolinie, gdzie biegnie jakaś alternatywna droga. W prawo prowadzi w kierunku doliny Vancz. My jedziemy... ...prosto. Google maps już od kilkudziesięciu km pokazuje "nic". Po przejechaniu kilkunastu km... ...oglądamy się za siebie. Trudno zachować jakieś proporcje... Wydaje się, że to ledwie parę km... Wąwozem płynie Obichingoł. Obok my... Powoli zbliżamy się do celu... Powoli, bo jest na czym oko zawiesić. Za nami taki obrazek... Dojeżdżamy do ostatniej wioski w dolinie. Po drodze były ich w sumie, może cztery jeszcze... Ot, kiszłak co 50km średnio... :) Zostawiamy ją za sobą i wyjeżdżamy na dużą łąkę. Przecina ją niewidoczny strumień, ze sporym stopniem i kawałkiem solidnego trzęsawiska... Z dobry kwadrans szukamy możliwości przebicia się dalej. A dalej droga wydaje się być całkiem, całkiem... No, i na tym wysypisku otoczaków się skończyła. Postanawiamy w cudnych okolicznościach przyrody dokonać krótkiej inspekcji, i wtedy... ...zaskoczył nas mieszkaniec wioski. Widział na wcześniej i udał się w naszym kierunku, kierowany ciekawością i z niekłamaną życzliwością przywitał się. Dolina ta zapomniana jest przez Boga. Turyści tu w ogóle nie docierają, z rzadka jakieś ekipy wspinaczkowe, próbujące od tej strony podchodzić Pik Komunizma. Do podstawy szczytu z jakie 50km jeszcze, ale nie prowadzi tam droga. Coś, co można jeszcze od biedy nią nazwać urywa się po 2 kilometrach i przechodzi w ścieżkę dla kóz. Na tę wyprawę zabraliśmy z Benkiem, poza tym, o czym wspomniałem, jeszcze 5 piłek do nogi i drukarkę do zdjęć. Piłki postanowiliśmy zostawiać w miejscach szczególnych... Znaczy wyróżniających się oderwaniem od cywilizacji. Drukarka zaś umożliwiała nam natychmiastowy wydruk zdjęcia po prostu... Pomysł na nią podsunął nam Cypis (www.cypis.pl) Kumpel, z którym spotykaliśmy się na Biesowisku. Nietuzinkowa postać... Z jego eskapad upodobałem sobie jedną. Zimowo-wiosenny wypad do Mongolii w dwie Dyskoteki... Opowiedzieć o niej w dwóch słowach, można tylko tak: JA PIERDOLĘ... Niesamowita wyrypa! Pomysł z drukarką okazał się strzałem w dychę. Tymi fotkami sprawialiśmy ludziom ogromną frajdę. Tu, dokąd dojechaliśmy nie było już zasięgu telefonii komórkowej. A jak żyją tam ludzie, zaraz wam pokażę. Bez specjalnych ceregieli doszliśmy z Benkiem do wniosku, że jest to pierwsze miejsce, gdzie z czystym sumieniem możemy zostawić jedną z 5-ciu piłek. Nasz sympatyczny towarzysz, o wdzięcznym imieniu Nasrallach, najpierw został zapytany, czy dzieci posiada.... :) Pytanie tak z dupy, że już lepiej było zapytać, ile stąd do morza... Ale procedura, procedurą. Porządek musi być. Nasrallach przynał się do jednej żony i dzieci pięcioro, więc zdecydowanie na prezent zasłużył. Oczywista zostaliśmy natychmiast (i to jeszcze przed wręczeniem piłki) zaproszeni do niego, więc obiecaliśmy, że w drodze powrotnej wpadniemy na czaj. Po wypstrykaniu czterech hdr-ów we wszystkich światowych kierunkach, spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy na podbój Piku Komunizma. Nasrallach zapewniał, że normalnie jest już stąd widoczny (a na pewno z jego okna), ale mimo pięknej pogody, ten najwyższy szczyt Pamiru schował się był w chmurach... Jeszcze tylko moje portrety dwa... ...i po chwili... ...zatrzymała nas ściana krzaków. Kiedy Benek poczyniał foty, ja poszedłem zlustrować teren. W haszczorach cała kupa zasadzek. Teren mocno podmokły i grząski. Najpewniejsze wydawało się koryto tego strumienia... ...którym ujechaliśmy może z jeszcze 500m i dupa... https://youtu.be/cde6nYPMOKM W drodze powrotnej trafiamy na Nasrallacha, który specjalnie dla nas złowił w strumieniu trzy pstrągi. Piłką bawią się już dzieci z wioski... A Nasrallach zaprasza na posiłek. Na całą wioskę składa się 5 rodzin... Są praktycznie samowystarczalni, bo muszą. Zimą są odcięci od świata. Żyją skromnie, by nie powiedzieć biednie. O tym, jak się tu żyje opowiem w kolejnym odcinku... Ale już nie dzisiaj. P.S. Hermesie, start z uplołderem był dobry, ale na trzecim zdjęciu ładowanie kodu się zacięło... ;)
-
III Zlot Allriders.pl
Elwood odpowiedział Ertek → na temat → Imprezy forumowe, zloty, akcje charytatywne, eventy
Koledzy adwęczerzy, jest taka strona: http://www.czaswlas.pl/index/?id=c81e728d9d4c2f636f067f89cc14862c Po prawej można kliknąć w:miejsce biwakowania i miejsce na ognisko. Wyskakują bardzo interesujące obiekty. Z reguły darmowe, często na pięknym, leśnym zadupiu. Np. jadąc rowerem z kumplem na Białoruś, skorzystaliśmy z takiego obiektu (akurat w tym wypadku wskazali go nam miejscowi, ale potem odnalazłem go na tej mapie). Miejscówka okazała się rewelacyjną, że nie wspomnę o mnogości atrakcyjnych tras na moto również. Ten ośrodek, to jakaś "rzeźnia"... ;) Jadąc przez Polskę, można sobie w ten sposób zaplanować noclegi. P.S. Można też kliknąć na kwaterę myśliwską np., kiedy już koniecznie musi być łóżko. Gdybyście skorzystali z pierwszych dwóch wariantów (nocleg w terenie), to mógłbym spróbować odpalić jeden z moich pierdzipędów. P.S`` Aaaa... teraz luknąłem na termin. Nakłada się kilka ciekawych imprez razem i na jednej przy dobrych wiatrach pojawię się... -
Dwa powody. Pierwszy, - robota goni. Robota przy kompie "dla was" też daje satysfakcję, ale wklejanie zdjęć opornie idzie, znaczy trwa, a inaczej nie chcę... Może tych zdjęć za dużo, i jakość nie taka ale, jak wspomniałem, ładunek emocjonalny jest, jaki ma być i chuj. Drugi, - znowu się we łbie miesza. Wspomnienia poniewierają szare komórki... Te poniewierają uwięzioną w nich psychę... Ta chce się uwolnić... Tęsknię do prostych czynności. Tęsknię do zaspakajania podstawowych, ledwie kilku potrzeb... Tęsknię do trawnika, na którym może se srać pies jeden, czy drugi, do usrania... I nikt nie pomyśli, by jego łajno za nim zbierać... Łatwiej mi jest podzielić się prostą refleksją, po prostu... Jest źle jednak, gdy głupi człek, zmaga się z głupotą innych... Kompilacja nie do ogarnięcia. Szukajcie własnych dróg.
-
Dorzucam na dobranoc, jeszcze jeden odcinek, bo zapowiada się dłuższa przerwa. Rankiem. Panorama miejscówki. Zwijamy się i mkniemy do Chalajkum. Znaczy mamy taką nadzieję, że dzisiaj tam dojedziemy, albo i dalej. Ten obrazek znany jest chyba wszystkim, którzy tędy przejeżdżali. Mostów ci po drodze dostatek. Badachszański kiszłak. A w nim przybywa domu. Klasyczne budownictwo ziemi. Cegły z gliny wypalanej na słońcu. Strop drewniany, tynk gliniany, wzmacniany wikliną, słomą itd. Mosty... ...jeden za drugim, ale... ...ruch sporadyczny. Łatwiej o kozy na drodze. Trafiamy na stację paliw. Płacimy 1,5$ za litr. Ten mijamy bokiem. Tym wjeżdżamy do Tawildary. Tamże mylimy drogę i wyjeżdżamy na Kulob. To zupełnie nie nasz kierunek, ale spotykamy radzieckiego geologa w UAZ-ie, który zaciąga dla nas u znajomego policjanta informacje, co do aktualnej sytuacji. Nie jest wesoło. Znajomy geologa jest pewien, że nas przez przełęcz Chaburabot nie puszczą, ale... Geolog pokazuje nam "w razie W" tej przełęczy objazd. Konsultacje z geologiem. Zawracamy do Tawildary... ... droga na wprost prowadzi do Kulob (miasta rodzinnego prezydenta Rahmona), a w lewo (za plecy Patrola) prowadzi objazd. Tymczasem podejmujemy legalną próbę forsowania przełęczy. Niestety, za tą bramą do Pamiru, jest kolejny post i tu nam kategorycznie odmawiają wjazdu. Ok... Będziemy więc ten post i przełęcz objeżdżać. Abarot przez ten mostek, przy którym widać pozostałości po wojnie domowej i... ...dla kontrastu kąpiące się przy nich dzieci. Dwie sympatyczne pannice odprowadzają nas wzrokiem... ...a orzeł rzuca cień. Ruszamy. Klimaty... ...jakby... ...westernowe. Objazd wydaje się logiczny... ...to droga gruntowa wycięta przy linii przesyłowej wysokiego napięcia. Minęliśmy gdzieś po drodze,, przyczajone w krzakach obozowisko żołnierzy, ale nie zwrócili na nas uwagi. Obiekt, jakby nie było, strategiczny... Droga pnie się stromo w górę, miejscami utwardzona otoczakami, co nie wiele daje i musimy dołączyć napęd na przód, ,by se zapewnić sprawniejszą trakcję. Droga pnie się stromo, gdzieś tam hen po prawo... Przełęcz robocza po prostu wycięta w górze... Akurat miejsce na jednego Patrola. Gdy tak sobie podziwiamy widoki i zastanawiamy, gdzie nas ta droga dalej zaprowadzi, nagle niebo zasnuwa się chmurami i zaczyna padać. Jestem w Pamirze już chyba siódmy raz i pierwszy raz leje mi się deszcz na głowę. W 2010-tym lało mi się na głowę w Hindukuszu, ale w Pamirze jeszcze nigdy! Normalnie pada, znaczy leje... Droga zjazdowa, zupełnie nie utwardzona gruntówka, zamienia się po kwadransie w płynącą rzekę. Na naszych oczach tworzą się koleiny... Kurde molll... Zupełnie nieciekawie. Widzę małe przerażenie w oczach Bena sam też nie powiem, żebym Kozaka zgrywał... Kontemplujemy ten spektakl w milczeniu. - Co robimy...? Pytam. Pierwszy raz coś takiego widzę. Odpowiada Benek i nie uśmiecha mi się tędy zjeżdżać. Nie wiem, co doradzić... Gdybym tu przyjechał sam, zapewne zawróciłbym bez ceregieli i przede wszystkim nie musiałbym się przed nikim rozliczać. Jeżeli jednak zawrócimy, to Pamir na pewno będzie "vorbei". - Słuchaj Benek. Twoja maszyna, więc decyduj. jaka by ta decyzja nie była, akceptuję ją. Zawracamy... - OK. https://youtu.be/awf6zLKmbSY Jadąc w dół ponownie mijamy żołnierzy... Na dole chmury ustępują i wraca piękna pogoda... Czyżby sobie z nas zakpiła...? Zjeżdżaliśmy w milczeniu... Obaj czuliśmy, że coś tracimy, ale... Pies to trącał. Jaki pomysł na teraz...? Dolina Obichingoł. Z mapy wynika, że prowadzi niemal pod sam Pik Komunizma. Z Tawildary, z jakie 250km. Obieramy ją na cel. Nikt tam nie jeździ, więc może dlatego własnie będzie ciekawie...? W Tawildarze stajemy jeszcze na chwilę i Benek wraca z siatką zimnej Balticy. Otwieramy po jednym pifku i szybko zapominamy o troskach... :) Na wylocie z wiochy spotykamy czwórkę cyklistów zachodnich wracających z Vanczu. Oni jechali do Chalajkum wzdłuż Piandżu i do Vanczu ich jeszcze puścili. Dalej nie było szans. Przy okazji dowiedzieliśmy się od nich, że w związku z zaistniałą sytuacją w Pamirze otwarto granicę w Karamik na drodze A370 między TJK i KGZ, by ułatwić turystom ewakuację. Dobre i to. Na pewno skorzystamy. Dolina rzeki Obichingoł... Nic o niej nie wiem, poza relacją jakiś kajakarzy z Rosji, którzy sobie tą rzeką spłynęli... I o tym informuję Bena. Trącamy się kolejną flaszką piwa i ruszamy przed siebie. Przed nami... ...za nami... ...a po środku... ...zesrało się Żiguli. Kawałek dalej z górki... ...i zaraz będziemy koło niej przejeżdżać. I przejeżdżamy. Nic szczególnego, poza topolami o imponujących rozmiarach, co jest w Pamirze rzadkością. Znaczy nie z takimi, ogromnymi pniami. Widać, że nie jedną historię mogłyby opowiedzieć... Towarzyszy nam para kruków... Z czasem dołączają dutki... Zwierzyniec w Pamirze generalnie ubogi jest, ale 100 lat temu nazad, w okolicach Szarfuz (niedaleko Kulob, nad Amu-darią) można było paść ofiarą tygrysa, a w niżej położonych, pamirskich dolinach np. kobry. Z każdym pokonanym kilometrem robi się coraz zacniej... Dolina żyzna. Dużo zieleni, prawdziwie letnich kolorów. I niewątpliwe oznaki cywilizacji. Choć to jeszcze nie Pamir, to klimaty podobne... Wąskie i strome podjazdy i zjazdy... I jak nie mosty, to kładki... Pamir... https://youtu.be/nB-Qscxf3Is Od godziny już dobrej szukamy jakiejś dogodnej polany na nocleg. https://youtu.be/BOU-Sc-9Ryw Przed kolacją parę piw i łapanie kolorów wśród traw... Dobranoc.
-
Wstajemy wcześnie i szukamy szynomontażu. Jest takowy po drodze do centrum. Mamy szczęście, że pracuje, bo akurat mamy niedzielę. Nominalnie w kraju muzułmańskim, wolnym powinien być piątek, ale... spuścizna ruska dość trwała jest. W ogóle to ciekawy temat, znaczy islam w byłych, radzieckich republikach. Podczas próby reanimacji opony doszukujemy się jeszcze jednego feleru... Puściły spawy na konstrukcji trzymaka koła zapasowego... Łatka zmyślnie jest ściągnięta gwoździem, który następnie zostanie ucięty. Oglądając naszą dętkę, "szymontażysta", od razu poleca wziąć na zapas ruską. Grubość gumy nie budzi wątpliwości, że ruska jest lepsza. Teraz udajemy się na poszukiwanie czynnego warsztatu ze spawarką. Służę za przewodnika i prowadzę Benka przez miasto zgodnie z kierunkiem M41. Niestety, żaden ze znanym mi warsztatów nie rabotajet. Dopiero na wylocie z miasta łapiemy jeden i przystępujemy do czynności: O ile pamiętam, to kolega z foty skasował nas na 100 somoni, czyli niecałe 20$. Pozostają nam jeszcze dwa bazary do zaliczenia. Pierwszy, to: Nazwa zobowiązuje. Święto, nie święto... Bazar musi rabotać i już. Szukamy tu opony, bo kamienny szuter dopiero przed nami a w Zarawszanie, to była jego namiastka. Dział z oponami robi wrażenie i rodzi nadzieję, na udany zakup, ale nic z tego... Nie jesteśmy wstanie dobrać NICZEGO w naszym rozmiarze, lub podobnym... Nieco zdegustowani opuszczamy bazar po dwugodzinnych poszukiwaniach... Na parkingu trafiamy na zacnego Patrola w poszukiwanej w Europie wersji: Y61 z silnikiem 4,2TD. W naszym Patrolu mamy uboższy przeszczep, w wersji 4,2D. Silnik niezawodny, ale strasznie mułowaty. Zwłaszcza w górach. Jego odpowiednik w Toyocie (montowany w HZJ-tach) to półka wyżej. My jednak n naszego "muła" specjalnie nie narzekamy. Nie przyjechaliśmy się tu ścigać, z powodzeniem można do niego lać gnojówkę bez pochodzenia, a spalanie i brak mocy (zwłaszcza wysoko w górach, gdzie przydaje się turbo), nie spędzały nam specjalnie snu z powiek. Bazar leży koło siedziby tadżyckiego KGB, gdzie równo 5 lat wcześniej "boksowałem się" z głównym naczelnikiem tej formacji, celem uniknięcia dotkliwej sztrafy (400$) za pobyt bez wizy (znaczy wiza skończyła się w trakcie pobytu - wylądowaliśmy nie na tym przejściu, co należy i po prostu nie zdążyliśmy opuścić kraju o czasie). Niezły to był korowód... Udało się, ale... To temat na inną okazję. Upraszam tylko Bena, by przy tej okazji odwiedzić kilka starych kątów... Kurde... Nie patrzcie na mnie... Byłem wtedy zupełnie bez formy... ;) W tym budynku za mną, walczyłem z towarzyszem ministrem, jak lew! :) Namawiam Benka na szybki przelot przez dzielnicę rządową. To właśnie ona... Uwierzycie...? Z takim... ...sąsiedztwem. Znajduję się na tyłach budynku ichniego MSZ... Tu stałem swego czasu w mega kolejce, do okienka paszportowego. Generalnie cuda się działy... Dzisiaj zamknięte, bo niedziela... W tym eleganckim hotelu (Kayon - cały w marmurach i hinduskich dywanach) leżącym vis a`vis załatwiałem sprawy "służbowo" z ambasadą polską w Taszkiencie. Załatwiałem telefonicznie. Chciałem poprosić naszego ambasadora o wsparcie w załatwianiu kwitów. By tego dokonać, cały ujebany w smarach (mieliśmy już za sobą KGZ i Pamir) - tak wyszło, wparowałem pewny siebie do tego hotelu. W drzwiach łapie mnie stójkowy, w stroju kamerdynera i próbuje zatrzymać: - A wy kto?! Ja służbowo! (tak, tak... to tekst Tyma z Rejsu). Prowadźcie do dyrektora! Kolesia zamurowało i... ruszył przodem, a ja za nim... :) Weszliśmy na pierwsze piętro, po lśniących, marmurowych schodach i stanęliśmy przed gabinetem, w którym stójkowy na moment zniknął... Po chwili wyszedł dyrektor (zlustrował mnie wzrokiem) i... grzecznie zaprosił do środka. - W czym mogę pomóc? Witam serdecznie towarzysza dyrektora! Pan wybaczy za najście, ale jestem umówiony na pilną rozmowę telefoniczną z naszym ambasadorem w Taszkiencie. Czy mogę skorzystać z telefonu? - Proszę uprzejmie! Po czym pan dyrektor dyskretnie opuścił salon i zostawił mnie samego. Byłem pod wrażeniem jego nienagannych manier i wysokiej kultury. Załatwiłem, co trzeba i ruszyłem z powrotem, zająć miejsce w kolejce po drugiej stronie ulicy... :) Cała zabawa trwała w sumie tydzień i było to ciekawe doświadczenie. Kurde... Przygoda czai się za rogiem... Nie da się ukryć... Pozostało nam jeszcze odwiedzić jeden z bazarów, gdzie zaplanowaliśmy kompleksowe uzupełnienie zapasów żywnościowych. Mamy ze sobą butlę z gazem, z dwoma palnikami, która zapewnia wygodne gotowanie. Podział ról mamy prosty. Benek prowadzi, a ja gotuję. Gotuję z tego, co kupimy na bazarach, lub od ludzi przy drodze, bo to stanowi podstawę naszego zaopatrzenia. Nie unikamy mięsa, ale te przygotowuję od razu. Osobny rozdział, to wizyty w lokalnych domach... Tego również nie da się uniknąć, zwłaszcza, kiedy podróżuje się samotnie, lub w małej grupie. Dwójka, jest w sam raz. Większe grono trudniej jest ugościć, a my w taki sposób tej gościny nie chcemy nadużywać. Bazar, to mój żywioł... Listę mamy obszerną... Na tej liście: - 10kg ziemniaków, - 5kg cebuli, - 5 kg marchwii, - duża siatka pomidorów, - duża siatka papryki czerwonej, - garść papryki ostrej, - kilka główek czosnku, - kilka kg małych, ciemnych, niezwykle słodkich, świeżych winogron (do natychmiastowej konsumpcji), - 2kg rodzynek, - 2kg suszonych moreli, - trzy arbuzy, - mieszanka lokalnych przypraw (zira - kmin azjatycki, suszone pomidory, suszona papryka), - 2kg pistacji i orzeszków ziemnych, - kilka naci kolendry, - 5 lepioszek. Do auta biegamy z pełnymi siatami trzykrotnie. Wymieniamy walutę i różne takie... Walutę u pana tego... Poza tym miał najdroższe, ale i najlepsze suszone morele. Nigdzie później nie udało nam się już takich kupić. Te małżeństwo poprosiło o zamieszczenie reklamy ich produktów w Polsce... Więc proszę... :) A ta pani... ...reklamy nie chciała... :) Jeszcze kilka bazarowych portretów... Kobiety i mężczyźni z reguły dają się ochoczo fotografować, z małymi wyjątkami... Hurtowy wypiek lepioszek. A tu sams. Najbliżej je dostać we Lwowie, na bazarze przy dworcu. Tanie, smaczne i syte. Głównym nadzieniem jest baranina, z cebulą. W wersji bezmięsnej wypełniaczem jest gotowany ziemniak. Czas znowu ucieka... Duszanbe opuszczamy wczesnym popołudniem. Późno cholera... Okolice Obigarm... Wachsz... Rzeka ta zasila sztuczny zalew Nurek. Jego wody spiętrza największa, ziemna tama świata. To u podnóża tego zalewu kiblowałem w 2007-ym, kiedy to oczekiwałem na nową wizę. Udało mi się nawet namówić hazjaja,, gdzie biwakowałem "w oczekiwaniu", by on namówił obsługę tamy, bym ja z dwoma kolegami mógł się tamie przyjrzeć z bliska. Namówiny były udane. Niestety nie pozwolono mi zdjęcia zrobić. A co Benek fotografuje...? Jakowąś dziurę w ziemi, przy której majstrują... No któż, by inny...? Nie ma to, jak pożyczać kasę na budowę dróg i potem realizować je firmami z kraju pożyczkodawcy. My wam pożyczymy i wybudujemy...Złoty interes. Jest... ..co spiętrzać. Zwłaszcza na wiosnę... I oto się pieklą Uzbecy. Ta woda powinna zasilać ich pola bawełny, a nie tadżycką glebę. A w tej okolicy jest realizowana kolejna, podobna, ale w jeszcze większej skali inwestycja. Tama w Nurku ma 325m, obecnie powstaje jeszcze większa. Budowa ciągnie się od 1975r. Stroił ruski brat, ale się wyłożył.... Na ten most, co w perspektywie widać się kierujemy. Za nim drogi rozwidlają się. Na płn-wsch od M41 odbija A372 i wiedzie do Kirgistanu i dalej do Chin. M41 w kierunku płd-wsch wbija się w Badachszan. A most, jaki jest... ...najlepiej widzi Fazik... Specjalista od takich konstrukcji. Mógłby o nim (zapewne) opowiadać godzinami. Z Fazikiem jadąc więc, najlepiej mostów unikać... :) Za mostem pies... ...za psem... ...budka, a w niej Benek z naszymi dokumentami. Otrzymujemy od żołnierzy krótkie info. W Pamirze wojna, nie ma wjazdu. Teraz ja wchodzę do akcji (a Benek dzielnie mnie wspiera), że my wcale nie... do Pamiru, tylko do doliny Obichingoł. A Obichingoł: - To jeszcze nie Pamir przecież, no nie...? Zołnierze drapią si ę w głowę... - No nie... No to puście nas... Najwyżej zatrzyma nas kolejny post, prawda...? - No prawda... Negocjacje trwają jeszcze półgodziny. Ostatecznie załogę posterunku przekonują cztery żywieckie piwa, prosto z naszej lodówki. - No to jeźdźcie! Pada komenda. Super. Na razie jest dobrze... Radzimy sobie i to nas cieszy. Z Polski ruszył kumpel ze swoją załogą naszym śladem, więc informujemy go na bieżąco, o sytuacji na drodze. On dzieli się z nami z kolei informacjami "ze świata", a te w temacie Pamiru są złe... Walki trwają w najlepsze, droga wjazdu zamknięta. Pamir można tylko opuścić... Wjechać się nie da. Nie do końca... Sposób się znajdzie, ale nie uprzedzajmy faktów... ;) Do granicy z GBAO (zasadniczo Pamir) jeszcze kawałek. Od teraz droga będzie się sukcesywnie wspinać i wiedzie w konkretne górki. Po kilku zakrętach krzyczę: - Benek, stawaj! Co się stało?! Eeee... nic... :) Uśmiecham się. Stajemy tu na nocleg! - Tutaj? Benek widzi małą zatoczkę w zapadających ciemnościach i nic więcej. Z tego, co pamiętam - kontynuuję, to dalej specjalnej okazji nie będzie, a to miejsce dobrze znam, bo... już tu kiblowałem... :) - Ale przy drodze chujowo... Spoko... Pamir odcięty, to ruch będzie zerowy. Nie myliłem się. Rozbijamy obóz. Otwieramy po chłodnym browcu i ja biorę się za gotowanie. - Dzisiaj na kolację panie Benczysławie, będzie risotto w lokalnych warzywach! Ja dorzucam pesto! - OK! I to wszystko pod milionem gwiazd... W otoczeniu cudnych okoliczności przyrody, zimnego piwa, otwieranego raz za razem i gotowanego ryżu. Jedyne, co zabrakło, to wina, jako cennego składnika ale... Chuj w dupę faszystom! Było wybornie. Keczua śmignęła w powietrze, a my do niej, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku... Mapka dnia drugiego: https://goo.gl/maps/v2YW4ywVTUB2
-
Dzisiaj wracamy do wczoraj...
-
W Mechelinkach (niedaleko rewskiego cypla) na klifie znane jest mi (jedyne już chyba takie miejsce nad Bałtykiem) gdzie można bez afery rozbić się na dziko, rozpalić ognisko i walnąć browara. Dokładnie tutaj: http://mostypokoje.pl/wp-content/uploads/2015/06/klif21.jpg Miejsce znane modelarzom i nie tylko. Jakbyście tam planowali popas, a ja byłbym na miejscu, to można by się trącić przy okazji.
-
Na wstępie, podziękuję za skromne, ale jednak zainteresowanie moimi bazgrołami. Dzisiaj wyjazdy na wschód spowszedniały, jak język arabski w każdym niemieckim centrum handlowym, dlatego wdzięczny jestem za tych kilka wyrazów aprobaty, bo pisanie po próżnicy, to już przejaw skrajnej grafomanii. Muszę przyznać jednak, że piszę również dla siebie. To taka podróż w czasie... Ze starymi obrazami wracają pozytywne emocje... Super sprawa. I zawsze, gdy to robię, przychodzi po raz kolejny refleksja... Pojawia się pytanie: - po kiego tam jeździsz? Krótki wywiad. Pan Redaktor: - Panie Darku... Co pana tak ciągnie na ten wschód...? Pan Darek (czyli ja :)): - Nic. P.R.: - Jak to nic? P.D.: - Ot... Takie zwyczajne nic. P.R.: - Zwyczajne nic...?! P.D.: - Zwyczajne nic... P.R.: - No, to ja tego nie rozumiem... P.D.: - No właśnie... Żeby to zrozumieć, trzeba pojechać na wschód. Druga refleksja... Jadąc na wschód wyzbywam się wszelkich kompleksów. Powrót, to jak przebudzenie... Poniżej link do mapy dnia pierwszego: https://goo.gl/maps/bSvRV3o9LHv Jest kilka bardzo ciekawych tematów do zrealizowania w drodze do Duszanbe ale na tym etapie, zasadniczym celem był Pamir. Daliśmy sobie dwa dni, by stanąć u jego wrót, stąd tylko dwie "wariacje". Krótki popas w Istarawszanie i wjazd do doliny Zarawszanu alternatywną drogą. Dalej tunel Anzob i zjazd do Duszanbe, w którego okolicach zaplanowaliśmy nocleg. Bardzo kusiła dolina rzeki Jagnob, o tyle wyjątkowa, że żyje tam obecnie kilkuset ludzi, mówiącym językiem niezrozumiałym dla sąsiadów. Ten język wymiera. Są to słowa przyrodnika - Aleksieja Fedczenki z 1870r, kiedy to eksplorował okolice Anzob. Dzisiaj jego nazwiskiem nazwany jest największy lodowiec w Pamirze. Do 1928r obecny szczyt Awiceny (Pik Lenina) nazywany był górą Kaufmanna, a nazwę tę jemu nadał (wcześniej górę opisał) właśnie Fedczenko. Owy, wymierający język, to jagnobi, ukształtowany z języka sogdyjskiego, którym posługiwali się mieszkańcy Sogdiany, ze stolicą w Marakandzie (obecna Samarkanda). Można by więc rzec, że dzisiejsi mieszkańcy doliny rzeki Jagnob, to protoplaści tadżyckiego narodu. Walczył z nimi Cyrus II Wielki, pokonał (i po raz pierwszy został ranny) Aleksander Macedoński. Wspomniany Chodżent, to miasto z twierdzą, które założył ten drugi "wielki" i nazwał ją Aleksandrią Kresową. Nawiązuję tu do obu panów, ponieważ na wzgórzu w Istarawszanie widnieje posąg jeźdźca i do końca nie jestem pewien, czy to postać Cyrusa, czy Aleksandra na Bucefale. O tę postać się rozchodzi. Bardziej stawiam na Aleksandra, znanego tu, jako Iskander. Niedaleko, w górach Hisarskich leży jezioro jego imienia, a nad nim dacza obecnego prezydenta Rahmona (wspomnę o nim jeszcze przy okazji walk w Pamirze). Nad Istarawszanem przy posągu, góruje to: Trochę mi obraz spłynął... ;) W sąsiedztwie mini twierdzy: "Zamki na piasku", czyli bydlęce łajno, suszące się w słońcu na opał. Mamy mały problem z orientacją i trochę kluczymy po wioskach... ..nie mogąc znaleźć drogi na przełęcz. W końcu zatrzymujemy lokalną władzę i milicjanci wskazują nam właściwy kierunek. Czyli "tam". Potem wjechaliśmy na most, z którego pstrykam fotę. Za mostem kupujemy winogrona i sprzedawca każe nam wrócić i pojechać w kierunku zgodnym z widoczną ciężarówką. Cywilizowani kierowcy używają gps-a, my jednak staraliśmy się być jak najmniej cywilizowani, ponadto, jakimi już byliśmy. Ludziom, którzy nagminnie z tego narzędzia na wyprawach korzystają, podpowiadam, że... nie potrzeba. Mylić się w końcu ludzką rzeczą jest... A niewiadoma, to jak przesłonięty welonem babski cycek... Kusi jeszcze bardziej. Gdzieś tam pojawił się pierwszy kiszłak... Jedziemy dalej. Wpadamy do kiszłaka drugiego... Wita nas forpoczta. W kiszłaku właściwym zaś... ...tradycyjna młócka zboża. Życie w kiszłaku toczy się... Dzieci, jak to dzieci... bawią się. Różnie się bawią. Faceci dłubią przy sprzętach. Kobity przy pracach gospodarskich. Życie toczy się w swoim, powolnym rytmie. Jedziemy dalej. Tuż za wioską... ...zbieracze kamieni? Robi się coraz bardziej pusto, ale za to kolorowo. Niby pusto, ale ruch wzmaga się... Jest przyjaźnie. Oglądamy się za siebie... ...a teraz przed siebie. Jeszcze kilka km takiej jazdy i... droga się kończy. Czyż byśmy coś przeoczyli...? Wyciągamy gps-a...? Nie! Po prostu wrócimy do wioski i dopytamy... :) https://youtu.be/KNnzl8xIRCU https://youtu.be/6qPUwebfEEA W wiosce pokazali właściwy kierunek i nawet znak drogowy! No to jeszcze kilka fotek dzieciom i na przełęcz... :) Te szkraby mnie urzekły... Dużo tu mają dzieci... Piątka w rodzinie, to zupełnie normalny stan. Ta dziewczynka z lewej, bardzo rezolutna, prawda...? A my... ...mamy jechać tu. Generalnie, jak ten koleś w Musso. Zasadniczo, gdzieś tam hen, za plecami tego miłego pastucha. Znaczy tam: https://youtu.be/4G9v8RYtALU W połowie podjazdu. A wcześniejsze tam... ...to teraz tu. Benek zalicza pierwszą swoją "czwórkę". Wspomina teraz Omalo z Gruzji i nie widzi porównania. Od podstawy doliny różnica wzniesień (na tak krótkim odcinku) wyniosła prawie 3km! https://youtu.be/PjebNPvy9lc Na przełęczy dojeżdża do nas Musso, wypełnione po brzegi arbuzami i melonami... :) Częstują nas melonem i oczywiście zapraszają do siebie. Niestety po zjechaniu do doliny Zarawszanu, oni jadą w lewo, a my w prawo. Kilka ujęć z przełęczy... Chłopaki na pewno zagrzali hamulce. A mnie się jakoś po winogronach nabytych wcześniej, jakoś dziwno zrobiło na żołądku. Postanowiłem odbezpieczyć żywca i zamieszać trochę w jelitach. Benek też skorzystał. Zjeżdżamy na dół. W dolinie... ...sielski obrazek. Dziewczynka w morelach. I suszonych jabłkach też... Zjeżdżamy do Pastigowa... ... ...i zaraz potem... ...gdzieś tutaj łapiemy kapcia a ja sraczkę. Sraczka chuj tam, ale kapeć, to poważna sprawa, bo to kapeć z powodu przecięcia opony z boku... Zasadniczo opona taka nadaje się na szmelc. Mamy co prawda dentkę i jedno koło na zapas, ale taka przygoda zaraz na początku wycieczki wprowadza pewien, że tak powiem, niepokój. W Duszanbe na bank spróbujemy to jakoś załatać, ale i tak będzie to chujowy zapas. Na razie ja idę w krzaki srać, a Benek bierze się za zmianę koła. Kończymy mniej więcej w tym samym czasie... :) Z Ayni do Duszanbe wiedzie już ładnie wyasfaltowana przez Chińczyków M-41, a na górze słynny już tunel Anzob. To generalnie długa na 5km.. rura, wykuta w litej w skale. Wykuta przez Irańczyków w latach 2003-2007. Dlaczego rura...? Bo inaczej się tego nazwać nie da. Jakieś tam prace trwają do dzisiaj. Na jakim etapie to jest teraz, to nie wiem. Poza wykuciem, na co opiewała umowa (i tylko na to) pozostaje jeszcze tam zrobić normalną drogę i wentylację. Tunel nie został otwarty (chyba, a na pewno nie był oddany do użytku w 2012-tym, kiedy to my przez niego jechaliśmy). Pierwszy raz jechałem nim w 2010-tym. Atrakcją wtedy był wystrzał opony w ciężarówce jadącej za nami. Kurwa..., nie powiem, jak się wtedy poczuliśmy, ale depnąłem w gaz i Elwood (moja Toyota) z przyczepką przyspieszył w tym kiblu, jak burza! Na szczęście tunel się kończył akurat. Podobnie zareagowali inni kierowcy. Po prostu spierdalali z tunelu, co koń wyskoczy... :) Obejrzyjcie teraz spokojnie dwa moje filmiku z przejazdu tym tunelem i wyobraźcie sobie podobną sytuację. Nagle wystrzał i przyspieszające ciężarówki, nie zbaczające na nic... W tunelu panuje potworny zaduch, wody miejscami po kolana... I w takich warunkach pracują tam ludzie. Po przejechaniu tunelu, kilka km niżej trafiamy na bramkę. Przejazd jest płatny, ale jest na to pewien sposób. Wyciągam kartę bankomatową i mówię, że: - U nas nikakiej waluty nie tu... Zbijam kolegę bramkowego z pantałyku i po chwili ruszamy bez opłaty... ;) Jest już późno... Zatrzymujemy się w przydrożnym barze i ja np. biorę (zupełnie bez sensu) kurczaka z frytkami. Benek zachowuje się lepiej i konsumuje szaszłyk. W TV leci właśnie transmisja z Olimpiady w Londynie. Jakoś nie jesteśmy zainteresowani. Po konsumpcji szukamy noclegu nad rzeką. Spałem tu już w krzakach w okolicy, trzy razy łącznie, więc chwytam za kierę i zmieniam zmęczonego Benka. Rozbijamy się po kwadransie. Na mój, coraz bardziej chory żołądek, Benek wyciąga sprawdzone lekarstwo... Zaraz potem w ruch idzie keczua tu sekond i padamy w niej, jak muchy.
-
Postsowieckie klimaty. Blisko 90 lat temu bolszewicy wychodząc na przeciw panturkizmowi, postanowili wprowadzić nowe porządki. By ograniczyć tureckie wpływy (uzbecki i kirgiski, to języki tureckie) podzielili dawną Gubernię Turkiestańską, emirat Buchary i chanat Kokandu na oddzielne republiki. Komuniści tadżyccy wiązali z tym ruchem ogromne nadzieje, bo połowa tych obszarów mówiła w języku perskim. Była też szansa na przekabacenie znacznego obszaru Afganistanu, zasiedlonego Tadżykami. Nowy twór mocno rozczarował i zawiódł... Tadżycy utracili swoje najstarsze i największe miasta: Bucharę i Samarkandę. Podobnie my utraciliśmy Wilno i Lwów... Zostali wciśnięci w Pamir, a na pociechę ostał im się kawałek Fergany, w której się właśnie budzimy... Poranna toaleta. I towarzystwo osiołka. Niezastąpiony w ciężkiej, fizycznej pracy. Czasami uparty, ale częściej to jego zaleta niż wada... :) Z pomiędzy rosnącej tu kukurydzy wychodzi wieśniak i niesie nam ogórki... Na stacji paliw, częstują nas jabłkami... Przy okazji wymieniamy u nich 100$. Cena jest taka, jaka ma być. Tadżyk gościa nie oszuka. Lubię ten kraj i ludzi. Bardziej gościnni są tylko Irańczycy. No i te góry... Wyrastają z pustyni, jak kaktusy... Latem płynie tu potok... Co się dzieje na wiosnę...? Jedziemy na południe, przez Góry Zarawszańskie do Ayni, ale nie tą drogą, co wszyscy. W Istarawszanie odbijamy na płd-wsch, by zaliczyć pierwszą na tej wycieczce 4-tysięczną przełęcz. Wyprawę uważam za otwartą! cdn.
-
Ciężko się nam wstaje... Nieodespane godziny kumulują się, oczy puchną i łzawią... Tym niemniej pora ruszać. Wzdychamy i pakujemy się. Parkujemy przed poleconą "stajanką" i idę wywołać z gościa, którego imię podał Białorusin. Paliwo można kupić, owszem, ale za 3000... Dowiaduję się o tym w połowie procesu zakupu, czyli po 1,5h... Kurwa... Gdybyśmy to wiedzieli, i wiedzieli też, że w Samarkandzie za tę cenę kupimy paliwo na zwykłej stacji, dawno już bylibyśmy byli w drodze. W pamięci mam swoją wizytę dwa lata wcześniej tutaj i gorączkowe poszukanie paliwa, stąd taka przezorność obecnie. Szeryf paliwowy ściąga je bezpośrednio ze zbiorników tureckich TIR-ów, a w nich irańska ropa. Trwa to kupę czasu, do tego jest kolejka chętnych... Ostatecznie opuszczamy Bucharę z pełnymi zbiornikami (mamy dwa, plus cztery kanistry, łącznie jesteśmy wstanie zabrać 220l paliwa) po trzech godzinach kiblowania. Po co te wszystkie paliwowe ceregiele? Bo w TJK kupimy je blisko dwukrotnie drożej. Pełne zbiorniki, to oszczędność rzędu 100$, opłaca się, prawda...? Najekonomiczniej jest wjeżdżać do TJK z KGZ tak nawiasem. Wszystko to zapewne za karę... Za takie traktowanie (po japońsku) jednej z pereł Jedwabnego Szlaku. Przecież kiedyś białemu w ogóle nie wolno tu było wjechać... Niewierny mógł to dotrzeć tylko, jako sprzedany w jasyr. A kupcy...? Nie... Nie docierali tu kupcy z Europy. Przynajmniej od czasów Chingiz Chana. Karawany chodziły etapami. W Choreźmie przejmowali je lokalni kupcy, chroniąc w ten sposób własny rynek. Stąd taki rozwój transportu morskiego w owym czasie. Trzyletnia wyprawa Magellana, mimo straty dwóch statków i wyrzucenia do oceanu połowy przypraw, uciekając przez Portugalczykami, przyniosła hiszpańskim kupcom (sponsorującym podróż Magellana dookoła świata) zwrot kosztów wyprawy i jeszcze niemały zarobek... Jedziemy więc, co konie mechaniczne wyskoczą, bardzo spiesznie do Samarkandy. To też wizyta planowana na godzin ledwie kilka. Najbardziej wygodne przejście graniczne do Pendżykentu, z powodu napiętych stosunków między UZ i TJK jest zamknięte. Alternatywą jest objazd północą lub południem. To kolejne kilkaset km, a na przejściu trzeba się wstawić koniecznie przed północą. Traktujemy więc Samarkandę jeszcze bardziej po macoszemu niż Bucharę i Chiwę. Nie docieramy nawet do registanu. Mało tego... Już na samym wjeździe gubimy się w wąskich uliczkach. Wąskich na tyle, że tej jednej nie jesteśmy wstanie przejechać. Cofamy potem kilkaset metrów, bo nie ma jak zawrócić... Zaliczamy więc bazar (to żelazny punkt mego programu, znaczy każdy wschodni bazar) i meczet Bibi Chanym. Chwilę kłócę się z panią sprzedającą bilety, bo płacąc dolarami, pani liczy sobie po skandalicznym kursie. Robi to na tyle bezczelnie, że w sukurs przychodzi nam żołnierz spełniający tu rolę ochrony. Historia meczetu jest dość zajmująca, bo stał się on (jego niedokończona budowa) przyczynkiem do zaistnienia czadoru. Otóż chińska żona Timura, postanowiła zrobić mu niespodziankę i podczas jego nieobecności rozpoczęła budowę meczetu. Zakochany w niej szaleńczo architekt przerwał prace i wymógł na księżnej pocałunek, by te prace skończyć. Księżna uległa. Po powrocie Timur skończył z architektem znacznie szybciej, a kobietom nakazał noszenie czadoru, by nie kusiły obcych mężczyzn więcej swoimi wdziękami. W 1897r. meczet prawie runął, po potężnym trzęsieniu ziemi, a jego stan na wówczas obecny, uwiecznił rosyjski fotograf Siergiej Prokukin - Górski, ojciec fotografii kolorowej. Zastosował do tego trzy filtry (zielony, niebieski, czerwony) i wykonywał zdjęcia czarnobiałe, kolejno przepuszczając je przez te filtry... Wot, taka ciekawostka. Generalnie polecam foty tego gościa. Pomijając ich nienaganną jakość, to fantastyczny skok w przeszłość. Dopiero rankiem... ...zdaliśmy sobie sprawę z kilku ciekawych rozwiązań hotelowych. Przed stajanaką... ...Benek wykorzystuje czas na przepak, a ja idę załatwiać wachę. Po trzech godzinach w końcu jedziemy... ...a potem błądzimy... Jak się odnajdujemy, to... ...sprawdzamy, jak z tymi czadorami jest w istocie. Te panny zdaje się mają głęboko gdzieś nakaz Timura... ...i to mając za plecami meczet księżniczki Chanym. Majdan (dziedziniec) meczetu. Meczet ma się już lepiej, niż... ...w 1905-tym. Foto pana Siergieja. Tu jeszcze jedna fotka mistrza, w nawiązaniu do tych filtrów... Docelowo meczet będzie wyglądał tak: A rzeczony majdan... ...tak. Cały przybytek miejscami się jeszcze sypie. W obejściu wygląda tak... Jeszcze kilka ujęć z dziedzińca... Uzbeccy turyści. W cieniu seraju - cepeliada... Który to Alibaba...? A wokoło... Lokalna "cyganka"... Jakąś prawdę miała do powiedzenia... Benek wie lepiej... :) Patrzę na twarze tych ludzi... W Samarkandzie jest duża enklawa tadżycka. Oficjalnie w Uzbekistanie mieszka kilkaset tysięcy Tadżyków, ale w istocie żyje ich tu znacznie więcej. Ilu...? Po utworzeniu nowych państw postsowieckich Tadżycy mieszkający tutaj musieli zadeklarować narodowość uzbecką. Dzisiaj państwa te stoją jakby na przeciwległych biegunach. Tadżykistan, to najbiedniejszy kraj byłego bloku radzieckiego, ale mają wodę... Dużo wody. Woda w Uzbekistanie, jest jak ropa, czy gaz. Między nacjami jest wyraźna niechęć, a władze robią wszystko, by ją tylko pogłębić. Czuć to na granicy. Sposób traktowania jednych przez drugich... Ale o tym później... Wchodzimy na targ. Jest zadaszony, świeżo wyremontowany, ściany pomalowane na biało, glazurą pokryte słupy... Czysto. Nie wiem, czy wpływ na to ma bliskie sąsiedztwo meczetu Biby Chanym. Są dwa miejsca, które są zawsze dla mnie magnesem... Księgarnie i bazary... Ten samarkandzki nie jest moim ideałem... Sterylność zabija duszę... Niby ten kontrast powinien wzmacniać efekt, ale czuję się tu, jak w aptece... Więc tylko chodzimy... Zakupy konkretne poczynimy dopiero w Duszanbe, na tamtejszym - zielonym bazarze. Przynajmniej jest chłodno, z czego skwapliwie korzystamy. Opuszczamy bazar i kierujemy się do auta, zaparkowanego vis a`vis registanu. Nie zdążymy już tam zajrzeć... Na deser kilka zdjęć... Registan... ...tankowanie... ...i wio na granicę. Pozbywamy się wszystkich wariatów, do granicy kilka godzin jazdy. Nigdy nie byłem na tym przejściu, więc wolimy mieć mały zapas. Jedziemy kotliną Fergany. Złotem jej ziemia, matką Syr-daria. To spichlerz trzech nacji... Pozostaje kością niezgody i źródłem potencjalnych konfliktów. Ostatni, bardzo poważny miał miejsce w 2010-tym roku, kiedy to doszło do walk między Kirgizami a enklawą uzbecką w Osz i Dżalalabad (to tam wieziemy chrzcielnicę). Wracając wtedy z Afganistanu jechałem wzdłuż pogorzelisk, spalonych domów... Konflikt sprowokowany przez Kirgizów, tysiące Uzbeków pozbawił domostw, porzucanych w strachu o życie... Wielu straciło cały dobytek, przejęty za grosze, z rachunkiem kolejnych krzywd do wyrównania... Przejście graniczne jest w Buston. W bliskim sąsiedztwie historyczny Chodżent, nieco dalej Kokand, Margilan czy Andiżan... Zmierzamy do tego pierwszego. Za czasów ruskich przemianowano go na Leninabad... Republiką tadżycką rządził klan uzbecki z Leninabadu i tak było tez w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości. Znienawidzony przez Tadżyków ostatni komunistyczny sekretarz Kadim Machkamow poparł moskiewski pucz przeciw Jelcynowi i to był początek jego końca. Po nim nastał Rahmonow, zwany prostakiem z Kuliabu, ale przynajmniej jest Tadżykiem... Z dala od ośrodków miejskich bieda... Ludzie przyjaźni... Tylko tego rodzaju instalacje przypominają... ...o co idzie gra. Woda w cenie. Meandrując drogami wzdłuż Syr-darii mylimy kierunek i lądujemy nie na tej granicy, co trzeba. Komendant posterunku akurat zażywa... kąpieli w rzece... :) Każe se podać mapę i na masce swego UAZ-a tłumaczy nam przyjaźnie, jak mamy dojechać do granicy właściwej. Zostało do niej ze 40km, więc już tak nie gonimy. Kiedy na nią docieramy zachodzi słońce. Przejście puste, nie ma kolejki ale jest awantura z jakimś Tadżykiem, który chce przejść granicę, ale nie posiada paszportu... Wygląda, jak islamski bojownik... Długa, czarna broda i surowa... bardzo surowa twarz z dumnym spojrzeniem. Jest z matką. Zostaje aresztowany, a zrozpaczona matka tłumaczy nam, że oni tylko do rodziny.... Do Chodżentu docieramy nocą. Na mijanych stacjach, paliwo wyjątkowo tanie ale nie tankujemy, bo mam przeczucie, że dalej będzie jeszcze taniej. Przeczucie było do dupy... :) Najwyższa pora, by jednak stanąć i gdzieś się w krzakach kimnąć. Krzaków od cholery... Każda piędź ziemi zagospodarowana, obsiana. Na drodze się przecież nie rozbijemy. Do tego za Chodżentem ciemno, jak w dupie i w świetle reflektorów mało co widać. Skręcamy w lewo i jedziemy kilkaset metrów. Wąska szutrówka w pewnym momencie rozdziela się, pozostawiając wolny placyk... Stajemy, rzucamy keczuę i po kwadransie odjeżdżamy. To nasz pierwszy nocleg pod namiotem... Do tej pory spaliśmy pod gołym niebem, w samochodzie i raz w hotelu. Nie śpią tylko świerszcze, karaluchy i komary. Żaby też nie śpią... Ich uwertura, to wstęp do koncertu wszelkich żyjątek, które pod osłoną nocy próbują na wszelkie sposoby zaakcentować swoją obecność. Ale co tam... Jesteśmy w Tadżykistanie! Hurrra, hurrra, hurrra! Tak naprawdę dopiero tutaj zaczyna się nasza podróż... Od jutra przestajemy się spieszyć! Pora na nocleg... Tylko kurwa gdzie...? :)
-
Do Buchary docieramy tuż przed zmierzchem. Decydujemy się na spanie w hotelu, który polecił nam pewien Białorusin na granicy uzbeckiej. Jego zaletą był fakt, że leży na rogatkach Buchary w sąsiedztwie dużego parkingu dla TIR-ów. A zaletą parkingu jest to, że handluje się tam irańską ropą ściąganą bezpośrednio z ciężarówek i że cena diesla stoi tam 2000 somów/litr. Nie jesteśmy zwolennikami hoteli, ale w Bucharze, ma to dla nas jeszcze jeden plus. Nie ma problemów z parkowaniem i można się spokojnie napierdolić na mieście, bez specjalnych kombinacji. Targuję się ostro i uzyskana cena nas zadawala. Zamawiamy do hotelu taksówkę i kolejny plus. Podają nam cenę dla lokalesów. Kurs do centrum, to 5000 somów, więc grosze. Lecimy Matizem na gaz. Koleś tak zapierdala, jak by się spieszył na ślub własnego syna... Bierzemy od niego telefon, by go zamówić w drodze powrotnej. Do późnych godzin nocnych błąkamy się po zabytkowym centrum, szukając chwilami spokoju, zimnego piwa, by nie czuć oddechu turystów i namolnych sprzedawców. Kilka razy dotankowujemy browar w sklepiku, w cichym zaułku, z normalnymi cenami. Siadamy potem na nagrzanych kamieniach i kontemplujemy wszystko to, co się wokoło dzieje. Mrowie turystów, nie to, co w Chiwie, do której dociera ich znacznie mniej. Wszechobecna cepeliada, nastawiona na dojenie białych... Ot, szczególna mentalność tego miasta. Wypraszają nas z meczetu Kalian, mogącego pomieścić 100 tysięcy wiernych. Akurat odbywa się modlitwa... Rozumiemy i wychodzimy. Tuż obok najsłynniejszy obiekt Buchary, minaret, będący kulminacją piaszczystego placu - czyli registanu. Zachwycony nim Chingiz Chan, łaskawie go oszczędził... Nie mamy czasu i pora nie ta, by pobłądzić wśród normalnie żyjących tu ludzi, być zaproszonym na czaj i takie tam... Nie mamy czasu wpaść na normalny bazar i zjeść porządny szaszłyk w normalnej cenie, a nie twardą podeszwę za 10-ciokrotnie większą cenę w którejś z wielu tu restauracji. Nie... Nie damy im w taki sposób zarobić... Żłopiemy tanie, zimne piwo, które trzymamy w polskiej reklamówce (chyba z biedronki... :) ) Benek przegląda przewodnik lonley planet o Azji Centralnej, ale mamy problem z orientacją. Gdzie jest wschód, a gdzie zachód...? Północ i południe...? A pies to trącał... Koło 2-iej w nocy wracamy do naszego hotelu. Chodzi za nami wspomnienie szaszłyku zjedzonego w drodze do Chiwy. Nie ma problemu... Właściciel budzi kucharza i ten szybko nam ten szaszłyk przyrządza. Nie da się tego jednak jeść. Płacimy i rzucamy się w czystą, białą pościel... W odruchu nastawiam budzik na 6-stą rano. Restauracja w karawanseraju... Tu kupię żonie torbę... Jedną z tych. Proces targowania trwa dobre pół godziny i wykonuję kilka podejść. W końcu sklepikarz mięknie, ale prosi, by chwilę poczekać, bo właśnie obsługuje ruskich i chce ten sam produkt sprzedać znacznie drożej... a my mu psujemy temat :) Rosjanki płacą ostatecznie po 25$ za każdą, my 15$ za obie.
-
Wstajemy razem ze słońcem. Karimaty pod pachę i wracamy do auta. W tle Kalta Minor Minaret (mała wieża). Jej fundator nie dokończył dzieła, bo nieszczęśliwie spadł z rusztowania, podczas nadzorowania prac. Miało to miejsce w roku 1855-tym. Z założenia miała to być najwyższy minaret na świecie... Mimo ledwie 1/3 zakładanej wysokości, robi należyte wrażenie. Niespełna 20 lat później Chanat Chiwy stał się prowincją rosyjską, po udanym szturmie twierdzy przez generała Kaufmanna. Dzisiaj jadąc do Chiwy trudno nam sobie wyobrazić, jak niedostępna to była kiedyś twierdza, będącą oazą pośród otaczającej jej pustyni. Stara Chiwa powoli budzi się ze snu. Nam przychodzi to z oporem. Jesteśmy umęczeni. Jadąc na wschód z każdym kilometrem doba się dla nas skraca. Tam w końcu szybciej wschodzi słońce niż u nas... Deficyt czas na dzisiaj, to już 4h. Mała wieżą z innej perspektywy... Mijamy medresy i karawanseraje... Wszystko jest jeszcze zamknięte, dlatego zabytkowych wnętrz nie oglądamy. Nie ma tam nawet jak zajrzeć... Na mnie wrażenie zaś robią drzwi... No i mury twierdzy... Z tej zaś wieży... ...muezin nawołuje do modłów. Nas czas goni... Od właściciela przybytku otrzymujemy namiary na tani hotelik w Bucharze i tam się kierujemy. Przed nami kolejne 450km i piaski pustyni Kyzył Kum. Teraz Amu-darię przekraczamy w dzień. Przynajmniej coś widać. Przez jakiś czas towarzyszy nam cywilizacja, w lokalnym wydaniu. Napotykamy fabrykę karapałkackich czapek i po żmudnych negocjacjach ja kupuje klasyka za 18$, Benek zaś zaszalał i nabył żonie prawdziwe cudo... Czapę z delikatnego włosia afgańskich... chartów. Kosztowało go to całe 80$! Z racji mego nazwiska, zbieram czapki i na tej wycieczce moja kolekcja powiększyła się wyraźnie, ale o tym potem... :) Tymczasem na małej łączce dostrzegam materiał na owe czapy... Znaczy konkretnie moją, zrobioną z karakułowej wełny. Ta najlepsza, najbardziej delikatna, to ta z nienarodzonych jeszcze, dwutygodniowych owieczek "wydobywanych" z łona matki. Niepozorne bydlęta... Nigdzie nie udało się ich "przeszczepić"... Po bawełnie, to najbardziej znany produkt Karapałkacji. Generalnie latem jest kłopot z paliwem... Zwłaszcza dieslem. paliwo jest tanie, ale go nie ma. Można zaś je kupić na lewo, z czego skwapliwie korzystamy. Tankujemy 80l po 2500 uzbeckich somów. Benek przezornie dodaje jeszcze "masła", bo paliwo jest suche, głównie do starych ciężarówek. W oczekiwaniu, na uruchomienie dystrybutora... ...przyglądam się młodzieży żeńskiej, grającej w karty. https://youtu.be/5IEMipLEuEY Dalej już tylko czerwone piaski... https://youtu.be/xcAFlr5yne4 U nas zimą się widuje piaskarki na drogach, w Uzbekistanie latem... Gdzieś po środku pustyni naszym oczom ukazał się taki widok: Na poboczu dwie maszyny z... Polski, obok barak, a z niego wychodzi Uzbek i mówi, że od pół roku czeka na części zamienne... Benek przeprowadza krótki wywiad z panem i wymienia z nim fachowe uwagi. Generalnie maszyny służą do układania rurociągu. Na razie robota stoi... https://youtu.be/K7JCi30NWDw Kilka obrazków z drogi A380 Kolejny polski akcent... Parkujemy obok na górce i rozkoszujemy się panoramą Amu-darii i karakumskiej części Turkmenistanu... Za częścią twarzową Benka - Turkmenistan i najczarniejsza pustynia świata. https://youtu.be/rWfVGToqGYs Zjeżdżamy do rzeki... Trzeba bardzo uważać, by nie zakopać się, no i na znaki "zona zaprieszczena"... :) Pustynna droga, prosta, jak drut iw ciągłej przebudowie... Najeźdzcy z zachodu. Nieustraszeni... Gdzieś tu jest oaza po drodze... A nawet dwie. Zatrzymamy się w obu. Zamawiamy czaj. Resztę mamy własną. W czasie konsumpcji naszej, gospodarz poszedł skonsumować tę panią... ...uczynił to bez specjalnej krempacji. By nam było chłodniej... A te "łóżko", to tapcian... O którym to cytowałem wyżej. Vis a`vis tapcianu... ...wodospad na pustyni. Do drugiej oazy przejazd wyglądał tak: https://youtu.be/tDywkrD1n2Y Tam też wymieniliśmy wesołe uwagi z kierowcą busika... :) Spotkaliśmy również dwóch herosów z Wlk Brytani na rowerach... Kurwa mać... Pedałować w takim upale...! Za jakie grzechy?! Użyczyłem chłopakom naszego "wiadra kąpielowego"... Baaardzo przydatny sprzęt. Jedno służy do nabierania wody (i np. prania w nim ciuchów), drugie do wymiany olejów. Oba z miękkiego, udarowego plastiku. Do nabycia w castoramie za złotych 10. https://youtu.be/xI9Qhf-YMxY Wcześniej i my skorzystaliśmy... Ale bez specjalnych ceregieli. W temperaturze 50-ciu stopni w cieniu, odzież schnie migiem. Brytyjczycy byli w niebowzięci...
-
Dygresja. Radzi Maciej Malinowski. Autor jest mistrzem ortografii polskiej (katowickie „Dyktando”), autorem książek „(...) boby było lepiej”, „Obcy język polski” i „Co z tą polszczyzną”. Czy to możliwe, żeby wyrazy dywan, kobierzec i tapczan miały ze sobą wiele wspólnego i w przeszłości oznaczały to samo? Okazuje się, że możliwe. Proszę posłuchać... Wiadomo, jaką definicję ma dzisiaj każde słowo z osobna. Dywan to inaczej `gruba tkanina dekoracyjna służąca do przykrycia podłogi` (rzadziej do zdobienia ścian - wtedy chodzi raczej o kilim). Nasi przodkowie nie mówili jednak na coś takiego dywan, lecz kobierzec. Kobierzec był barwną, puszystą tkaniną służącą do pokrywania ścian i podłóg, jednak używano go rzadko, zwykle stanowił ozdobę pomieszczeń podczas ważnych uroczystości (np. ślubów). Stąd powiedzenie znane i teraz stanąć na ślubnym kobiercu, czyli w sensie przenośnym `zawrzeć małżeństwo`. Dopiero w XVII wieku kobierzec został wyparty przez słowo dywan, z pochodzenia perskie (dívān), które przywędrowało do nas z Turcji i etymologicznie oznaczało... `wielkie podium pokryte kosztownymi kobiercami, na którym zasiadali („po turecku”) członkowie wielkiej rady sułtańskiej i najdostojniejsi goście, posłowie`. Dywanem nazywano też później `salę posiedzeń w pałacu sułtańskim` i `wielką radę sułtańską` (podaję za Słownikiem etymologicznym języka polskiego PWN prof. Andrzeja Bańkowskiego, Warszawa 2000, s. 319). Dywanem było zatem `podium pokryte kobiercem`, ale z czasem zaczęto tak mówić na sam kobierzec turecki czy perski używany w XVII i XVIII wieku do nakrywania stołów i obijania ścian w salonach, a dziś do pokrywania podłóg. Ciekawe, że w wielu językach europejskich omawiane słowo do tej pory występuje w innym znaczeniu niż u nas. Francuski divan, angielskie divan bed, niemiecki Diwan czy rosyjski диван to `duży mebel do siedzenia lub leżenia, kanapa, sofa, otomana, tapczan`, a nie: `kobierzec`. O takich wyrazach, które brzmią tak samo i pisane są tak samo (lub prawie tak samo), ale znaczą co innego, mówi się fałszywi przyjaciele (fr. faux-amis, ang. false friends). Fachowo noszą one nazwę tautonimów. Ale to nie koniec ciekawostek językowych, etymologicznych. W dawnej polszczyźnie za synonim wyrazów kobierzec i dywan uchodził jeszcze... tapczan. Ów wyraz z pochodzenia turecki (od: tapčan) trafił do polszczyzny za pośrednictwem języka ukraińskiego (tam był tapczán, od mongolskiego tabčan, tavčan). Jeszcze Słownik wyrazów obcych PWN pod redakcją Elżbiety Sobol (Warszawa 1995, s. 1090) informował, że tapczan to dawniej także `obicie podium lub tronu kobiercem; dywan`. W połowie XX wieku istniała na dodatek w obiegu oboczna forma tarczan odnotowana np. w Słowniku języka polskiego (tzw. wileńskim) Maurycego Orgelbranda (Wilno 1861, t. II. s. 1693-1694). Ponieważ tapczany były puszyste i miękkie, kiedy je kładziono na podłodze, służyły także do leżenia. I dlatego po latach słowo tapczan zmieniło ostatecznie sens na `mebel do spania składający się z pudła drewnianego i materaca albo siatki sprężynowej`, dywan zaś upowszechnił się w znaczeniu `gruba tkanina dekoracyjna z wełny lub z włókien sztucznych przeznaczona do przykrywana podług, zdobienia ścian itp.`. Dodam na koniec, że rzeczownik tapczan ma w dopełniaczu liczby pojedynczej oboczną formę tapczanu albo tapczana. Mówi się jednak zawsze i pisze dywan - dywanu, kobierzec - kobierca. A czy wiecie, kto przytargał do Europy zwykłe portki...?
-
Jak chcecie do Chiwy dojechać spokojnie, to polecam tę stronkę: http://www.stantours.com/ Bezproblemowo i prosto zamawiamy tam voucher (wspomniane 50$), z którym maszerujemy do ambasady UZ w W-wie z wypełnionym wnioskiem i cieszymy się po tygodniu wizą turystyczną w pasku na 30 dni. My korzystaliśmy z trzydniowego, podwójnego tranzytu. Co prawda nie planowaliśmy powrotu przez UZ, ale licho nie śpi i lep[iej mieć taki bufor w paszporcie. Minus wizy tranzytowej jest oczywisty... Trzeba się trochę spieszyć, a do przejechania jest blisko 2000km a drogi różne.... Mieliśmy inne priorytety, inaczej rozłożone akcenty, tym niemniej Chiwa, Buchara i Samarkanda leżą po drodze. Należy jeszcze pamiętać, że przewidziane na tranzyt 72h (trzy doby), to w praktyce ledwie trzy dni. Uzbecy trzymają się dat, nie godzin/dób. Dlatego też na granicy zjawiliśmy się tak, by wjechać zaraz po północy. Z tego "zaraz" zrobiło się 14h kiblowania na tejże... Po opuszczeniu granicy zatankowaliśmy lodówkę na maksa browarami. W pogotowiu czekały jeszcze dwa duże, astrachańskie arbuzy i zgrzewka polskiej wody mineralnej. W południe było już piekielnie gorąco, więc od czasu do czasu zbijaliśmy temperaturę klimatyzacją. Osobiście staram się z tego środka w takich sytuacjach korzystać sporadycznie, bo klima wysusza powietrze i łatwo się przeziębić. Przy 50-stopniach na zewnątrz jednak... ;) Co my wiemy o pakowaniu...? Po kilku godzinach jazdy widoczny klif, to sygnał, że zbliżamy się do Amu-darii. Szata roślinna pustyni Kyzył Kum uboga, ale ciekawa. Droga odcinkami o znakomitej nawierzchni. Jeszcze kilka lat i opowieści o trudnościach będą przyjmowane z powątpiewaniem. Na pewno ci, co mają czas, mogą sobie pozwolić na zjazd ku pozostałościom po M Aralskim, posmakować pustyni oraz na własnej skórze doznać niewyobrażalnej katastrofy ekologicznej, będącej skutkiem fatalnego gospodarowania zasobami naturalnymi... Zdjęcia satelitarne sprzed lat i obecne, nie pozostawiają żadnych złudzeń. Przed nami dolina Amu-darii, po prawej (niewidoczny jeszcze) ogromny cmentarz... Lekko na uboczu, samotny, świeży grób... Późnym popołudniem zatrzymujemy się, by coś przekąsić. Obsługuje nas dwóch synów właściciela. Za nim jednak szaszłyki będą gotowe, korzystamy z uprzejmości gospodarza i na zapleczu "baru" bierzemy chłodną kąpiel, czyli bezpośrednio na siebie wylewamy kilka wiader zimnej wody... BAJKA. Oczywista przed szaszłykiem wciągamy na szybko... ...po dwa lokalne browary... Smakują wybornie. Szaszłyki już prawie gotowe. Ało... Rachunek za całość... ...przyzwoity. Za około 9$ (kurs stał w granicach 3zł) podjedliśmy solidnie i ugasiliśmy pragnienie. Rzadko tak szalejemy, ale warto było... :) O zachodzi słońca, solidnie odświeżeni, ruszyliśmy ku twierdzy. U bram perełki Jedwabnego Szlaku stanęliśmy grubo po północy... Tak wyszło, że zaparkowaliśmy przy małym hoteliku. Jego gospodarza poczęstowaliśmy ... żywcem z naszej samochodowej lodówki... :) On nas w rewanżu winogronami ze swojego ogródka. Z noclegu u niego jednak nie skorzystaliśmy. Ponieważ na noc twierdzy n ie zamyka się, zaproponowałem Benkowi nocleg w jej środku, na rozgrzanych kamieniach. Błokając się po pustych zaułkach... ...zalegliśmy pod jakąś medresą na karimatach, mając nad sobą milion gwiazd... Towarzyszył nam chłodny wiaterek, niczym morska bryza... Oczami wyobraźni szukałem obrazów z przeszłości, wyobrażając sobie siebie, jako kupca, który dotarł do stolicy dawnego chanatu... Długo jeszcze nie mogłem zasnąć... Gdzieś, w środku nocy zatrzymujemy się, by się posilić melonem. https://youtu.be/dYZIpRv1QIU Handel kwitnie całą dobę. Melony niewyobrażalnie słodkie. Nie kupisz w Polsce czegoś podobnego...
